sobota, 5 września 2015

Gdy abstynent cichy był...

    Niebo nad niewielkim miastem w centralnej Polsce przybierało od swej wschodniej strony coraz to głębsze odcienie granatu, przechodzące stopniowo w ognistą pomarańcz na zachodzie, gdzie słońce rozpuszczało się w ziemi. Takiego porównania użył pan Antoni, szerzej znany jako Tosiek, wychodząc z lokalnego monopolowego. Trzymał dwie butelki taniej wódki i szedł swoim charakterystycznym koślawym chodem w stronę zagajnika za miasteczkiem, gdzie zwykł spędzać samotne wieczory bez kolegów, którzy w przeciwieństwie do niego mieli pracę. Tosiek był już wszakże dość odurzony, a nierówne pobocze utrudniało mu wędrówkę. Dzisiaj jednakowoż zaszła w tym miejscu wyraźna zmiana, bowiem na poboczu stało opuszczone srebrne bmw. No, może nie całkiem, ponieważ drzwi od strony kierowcy miało otwarte, a pijak dojrzał potencjalnego właściciela opartego o pień z rezygnacją kilka metrów w głąb zagajnika. Wzruszywszy ramionami, poczłapał w jego kierunku i zajął miejsce obok. Ubrany w garnitur i poszarpaną koszulę młody mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi, dalej wpatrzony smętnie w wyschniętą trawę.
     — A dobry wieczór, panu! Chyba się pan nie obrazi, jak tu se klapnę na momencik?
    Zdawało mu się, że głowa nieznajomego delikatnie drgnęła w bok. Tosiek zmrużył zaczerwienione, wodniste oczy, bo właśnie dostrzegł plamy krwi na, drogiej zapewne, marynarce i małą stróżkę owego płynu wyciekającą z nosa.
     — Zlali pana? Skurczybyki, porządnie pana załatwiły. Wszędzie to tera się panoszy. Może łyczka? Zawsze pomoże. — Antoni podsunął mu pod nos wypity do połowy alkohol. Towarzysz chyba nie miał ochoty. — Nie ma się co krępować; psy nie złapią pana przecie za tyle. Mi wystarczy, mam jeszcze jedną.
    Pijak szturchnął go zachęcająco, tamten jednak przekręcił bezwładnie głowę w przeciwną stronę. Słońce całkowicie zniknęło za horyzontem; jaśniała tylko błękitno-złota łuna światła, a Tosiek widział już ledwie zarys swego nowego znajomego.
     — Jak se pan chce. Da pan sygnałka, jak coś.
    Na wyludnionej ulicy zalegała martwa cisza; nawet wiatr nie szemrał pośród drzew, zaś samochody przyjeżdżały tędy nad wyraz rzadko, mając do dyspozycji krajową  autostradę w okolicy. Wobec tego mieszkańca owej miejscowości zaskoczyło pojawienie się tutaj kogoś takiego. Wychylenie prawie dwóch butelek czystej sprawiło, że starzec rychło znalazł się w stanie delirium. Brak bodźców zdolnych wyrwać Tośka pijanego już w sztok z upojnej senności poskutkował w niedługim czasie.  Ale zanim mężczyzna osunął się w krainę snów, jakich się potem zazwyczaj nie pamięta, zyskał w pobitym kierowcy aktywnego rozmówcę. Rozmawiali długo, choć w zasadzie towarzysz tylko zaprzeczał i przytakiwał, obywając się bez słów.
   
    Do przytomności przywróciło starca ostre światło i duże natężenie dźwięku. Zerwał się zdezorientowany na równe nogi, a chwilę później dostrzegł kilka wozów policyjnych z reflektorami skierowanymi w jego stronę; było to przed świtem i ciemność wciąż uniemożliwiała normalne widzenie. Antoni zdał sobie również sprawę, jak potwornie łupie go w głowie, zaś jego język wysechł na wiór. Wyrwany ze snu pijak dręczony efektami nadmiernego spożycia swojego napoju wpadł we wściekłość, nie myśląc jeszcze całkiem racjonalnie.
     — Co pan wyprawia, Godlewski, na miłość boską?! — krzyknął komendant, wysiadłszy z radiowozu. Wokół kręciło się sporo ludzi; robiono zdjęcia, szukano odcisków palców, zaś cichy kolega Tośka został zabrany w czarnym worku. — To przecież trup!
    Mężczyzna, który miotał się we wszystkie strony, wyzywając każdego, kto mu się nawinął, spojrzał na funkcjonariusza i wybuchnął:
     — Wiem! Sam żem go tu zaciągnął, jak się skurwysyn z papierami narzucać zaczął!
    

* Przepraszam za wulgaryzmy,
* Jest to moje pierwsze opowiadanie, w którym został zawarty czarny humor.

Brzozowe łzy

Pod brzózką mały chłopiec spał,
Cały świat się dlań nie liczył,
Chłopiec twarz anioła miał,
Ukradł czas i został z niczym,
Był to cmentarz, późna pora,
Chłopiec płakał, zanim zasnął,
Ojciec skonał dziś z wieczora,
Wiatr okiennicami trzasnął,
Niespokojny duch się pląta,
Załamuje ręce, wyje,
Pragnął życia, śmierć ogląda,
Grzechu swego plam nie zmyje,
Podmuch wiatru mąci sen,
Chłopiec biegnie, milczy w trwodze,
Zabrał demon spokój ten,
Strach każe dziecku biec ku drodze,
Niezbyt długi czas upłynął,
Pociąg jechał,
Chłopiec zginął,
I spotykają się dwie dusze,
By połączyć swe istnienia,
By razem cierpieć tam katusze,
Ojciec usunął się do cienia,
Syn dla miłości oddał radość,
By ojca słabości uczynić zadość.

    Kropla gęstego atramentu uwieńczyła tekst pisany tak długo, drżącą z emocji ręką i nieprzejednanym wahaniem na przemian z ocieraniem łez cisnących się do oczu. Mężczyzna o siwiejących brązowych włosach podniósł się z krzesła, zgasił świecę, poprawił kołnierz białej koszuli i opuścił pogrążony w mroku pokój. Drzwi z ciemnego drewna uchyliły się lekko, pozwalając mu spojrzeć na małego chłopca bawiącego się ołowianymi żołnierzykami w zalanej ciepłym światłem sypialni. Dziecko odwróciło w jego stronę swą krągłą twarzyczkę i spytało:
     — Tatusiu?
     — Jestem tu, synu — odparł, przekraczając próg. Przykucnął obok chłopca. Wsunął mu w dłoń zwiniętą w rulon kartkę papieru, po czym rzekł: — Twoja mama przybędzie jeszcze przed północą. Daj jej to, proszę, i pamiętaj, tatuś bardzo cię kocha.
    Mężczyzna ucałował czoło syna, wstał i opuścił to pomieszczenie, kierując się ku wyjściu. Na zewnątrz zatrzymał się, by ostatni raz spojrzeć na otaczające ich posiadłość rozległe łąki, pozostawiwszy dziecko z niewypowiedzianymi pytaniami zastygniętymi na ustach, całkiem niewinne, pogrążone w niewiedzy. Minęła chwila, oczy chłopca uwięzione za szybą śledziły sylwetkę ojca znikającą pomiędzy drzewami.
    Ciemniejące niebo pokryło się milionami gwiazd, księżyc sięgnął zenitu, a pod dom podjechała karoca ciągnięta przez dwa rosłe konie. Wysiadła z niej kobieta odziana w granatową suknię i silnie zaniepokojona wbiegła do pokoju malca. Dziecko leżało uśpione na łóżku, ściskając w ręku zwitek papieru. Dama domyśliła się sama; ze ściśniętym gardłem odwinęła aksamitną wstążeczkę i zalała się łzami już po przeczytaniu pierwszego zdania: "Tylko tak zdołałem...". Wstrząsana szlochem przeczytała to, co zawierała kartka. Syn usiadł zaspany, przecierając oczy, i nie wiedział, dlaczego mamusia płacze. Kobieta bez słowa wybiegła z domu.
     — Zajmij się moim synem — krzyknęła w stronę stangreta. Zdążała w stronę zagajnika i czuła, że pośród rozpaczy zaczęła rodzić się nienawiść do tego, co uczynił jej mąż. Zerwał się wiatr, który odsłonił dużą brzozę rosnącą w pewnym oddaleniu od reszty. Tam go znalazła. Gruba gałąź lekko uginała się pod ciężarem wiszącego poniżej ciała. Dama zaczęła okładać pięściami martwego mężczyznę.
     — Jak mogłeś!? Jak mogłeś mu to zrobić, ty podły grzeszniku! — Wkrótce żona opadła z sił, a kolana ugięły się pod nią. — Nawet nie potrafiłeś wyznać prawdy wprost — wyszeptała zmęczona. Noc umykała, a brzozy kołysały swymi zielonymi czuprynami, smętnie potakując prawidłom losu. W oddali zabrzmiała nadchodząca burza.

Pod brzózką chłopca ojciec stał,
Zabrał nadzieję, otarł ich łzy,
Wiatr smutne pieśni będzie tam grał,
I mieszka duch nazywany złym.
















   







"Nie igraj ze śmiercią"

    Ciszę niemalże pustych ulic Nowego Jorku przerywał tylko świst mroźnego wiatru przemykającego pomiędzy szarymi, betonowymi wieżowcami upstrzonymi małymi okienkami oraz od czasu do czasu pospieszne kroki osób, które musiały opuścić swoje mieszkanie w sobie tylko znanych sprawach. Miasto wydawało się martwe, jednakże sklepy były czynne, jak zresztą wszystkie inne placówki.  Tylko że to nie był Nowy Jork, jakiego wszyscy znamy; strzeliste, nowoczesne, wykonane prawie w całości ze szkła wieżowce przerobiono na toporne bunkry, gdzie ludzie chowali się przed czymś, wobec czego byli bezsilni, nieważne, co jeszcze udałoby im się stworzyć. Mimo strachu i swojej bezradności, ludzie musieli żyć dalej. To dlatego codziennie po popękanym asfalcie przetaczały się koła samochodów i szkolnych autobusów, krzywe chodniki przemierzały tysiące stóp, a w galeriach handlowych rozbrzmiewała radiowa muzyka, choć utwory te również przesycone były cichą trwogą. Słowo "życie" w tych czasach nabrało zupełnie nowego znaczenia, a wypowiadano je tylko szeptem, z najwyższym namaszczeniem.
    Płoche, delikatne dźwięki owej wieczornej pory zagłuszyło szuranie po asfalcie dawno zeschłego liścia miotanego wiatrem. Odgłos ten niósł się donośnie i odbijał od ścian betonowych brył, wzbudzając ciekawość małego chłopca, który nieśmiało wyglądał przez małe, dość grube okno na znacznie zniekształcony przez szybę obraz ponurego miasta. Mieszkał na Brooklynie, gdzie znalazły się tylko trzy pancerne bloki, więc rodziny mniej zamożne nie mogły sobie pozwolić na przeprowadzenie się do nich. Jego matka zrobiła, co mogła, by chociaż odrobinę zabezpieczyć ich mieszkanie, a synowi o trudnej sytuacji przypominała zwłaszcza kiepska szyba pancerna o nierównej powierzchni. Mama stwierdziła, że lepsza ta niż żadna.
    Chłopiec szczerze zainteresowany liściem bezwiednie otworzył okno i pochylił się nad parapetem, żeby widzieć go lepiej. W ostatnim czasie nie miał zbyt wielu okazji, żeby zobaczyć nawet takie prozaiczne rzeczy. Przenikający wiatr zadął mu prosto w twarz, kąsając boleśnie, i dziecko na moment straciło dech. Zza jego pleców dobył się zduszony krzyk należący z całą pewnością do Sam – siostry chłopca. Nastolatka odciągnęła go na sam koniec pomieszczenia, po czym natychmiast zatrzasnęła okno.
     —  Brian, oszalałeś!? Mogło już cię wypatrzyć!
     — Niczego nie widziałem... — wyszeptał brat pobladły na twarzy. Do małego salonu weszła matka rodzeństwa, kobieta chuda, dbająca bardziej o swoje dzieci niż własny wygląd. Ona z kolei nie odezwała się, za to po jej policzkach spływały łzy. Wzięła w dłonie twarz drżącego siedmiolatka i dopiero wtedy przemówiła:
     — Brian, pamiętaj o tacie. Pamiętaj, skarbie! Słyszysz mnie? Nie chcemy, żebyś i ty odszedł.
    Dziecko pokiwało głową, uświadomiwszy sobie, co właśnie mu groziło; fala gorąca rozeszła się po jego ciele.
    Tymczasem niesforny liść kontynuował swoją wędrówkę, aż zatrzymał się wśród grobów na cmentarzu okolonym bukami pozbawionymi liśćmi i gdzieniegdzie obumarłymi. Podmuchy lodowatego powietrza skupiły się na tym miejscu, wzbijając tumany pyłu na zamarzniętej ziemi, ale liść już się nie poruszał. Skręcał się, ciemniał i wciąż zmniejszał swoją objętość, by w następnej chwili poczynić proces odwrotny. Wśród starych, kamiennych nagrobków oraz tych zbudowanych niedawno naprędce stanęło coś wyższego od najroślejszego człowieka, odziane w głęboką czerń i nienasycone.
     — Widziało cię — zachichotało, następnie z olbrzymim łopotem długiej szaty wzbiło się w powietrze.
    Szare, ciężkie chmury ukryły się przed słabym wzrokiem człowieka, tak jak za horyzontem zniknęły ostatnie promienie słońca. Istota zastanawiała się, dlaczego ludzie utożsamiają tę gwiazdę z nadzieją i wyzwoleniem. Oczywiście – daje światło. Każde żywe stworzenie kocha światło. Światło daje życie i poczucie bezpieczeństwa.
     — Jednakże w tej opowieści jestem ciemnością. — Czy ten głos był zachrypnięty? delikatny, śpiewny, oschły? czy to był głos? Treść pojawiła się w przestrzeni, a myśl nadała jej brzmienie.
    Stworzenie wypatrywało księżyca, a gdy blada tarcza pełnego tej nocy satelity rzuciła poświatę na pogrążoną w niespokojnym śnie uliczkę, budzący trwogę szelest długich, przypominających łachmany, szat przerwał względny spokój.
    Doświadczenia wciąż nie nauczyły tego głupiego gatunku, że każdy ich wytwór, który powstał, żeby ochronić ich przed nieznanym, acz znajomym zagrożeniem, okazał się wybornie nieudolny i taka przyszłość czeka wszystkie następne wynalazki. Nic nie powstrzyma bytu wyższego, prócz jego własnej samokontroli.
    Szkło poległo rozbite na porysowanej drewnianej podłodze, choć nie powinno do tego dojść. Tak swą obecność zasygnalizowało stworzenie, zanim ujęło dziecięcą sylwetkę i wyniosło w chłód nocy. Jeśli ofiara dostała się w jego szpony, nic nie było już w stanie przynieść jej ratunku. Drapieżcy nie chodziło jednakże tylko o zaspokojenie pragnienia energii witalnej, ale o same doznania. Odbierało życie powoli, bezustannie wpatrując się w oczy tracące blask, twarz przybierającą formę maski i ostatni strach, który wkrótce znika wraz z ostatnim tchnieniem ofiary. Mroczny twór chłonął cenne dla siebie elementy, podczas gdy mały Brian przestał oddychać, zastygając na zawsze z sinymi ustami, umarły nie tyle z działalności nocnego łowcy, co z chłodu zamarzniętej na kość ziemi, który przeniknął jego dziecięce ciało, zaś po uciszeniu serca zagościł na dobre w martwym korpusie. Chłopiec nie zobaczył twarzy swego mordercy; głęboki kaptur skrywał ją w nieprzebytym mroku, a księżyc, wisząc złowieszczo ponad plecami postaci, spowijał dziecko w cień o odcieniu ciemniejszym niż normalnie.
    Istota uniosła głowę na dźwięk dziewczęcego krzyku i odleciała z charakterystycznym szumem, jaki w tych czasach ścinał ludziom krew w żyłach. Na ziemi dwie ludzkie sylwetki pochylały się nad trzecią – nieruchomą, zaś księżyc powoli skrył się za brudnymi chmurami, pogrążając wszystko w ciemności.
    — ... Polowanie, widzialność, cielesność? To wszystko wydaje się nazbyt ziemskie. Dzikie na ziemski sposób. Kochani, myślę że nasza "Śmierć" to unikalny gatunek zawierający w sobie połączenie cech ludzkich i zwierzęcych, czyli nie jest ona niczym, czego nie da się zniszczyć. Nie jest niezwykła, to stworzenie jak my — mamrotał wysoki i chudy jak tyczka mężczyzna z kędzierzawymi, krótkimi włosami i w okularach w metalowej oprawie. Wyjął z kieszeni koszuli w niebieską kratę długopis, po czym zaczął kreślić coś na okazałej mapie rozłożonej na stole przed nim. W ciasnym, podziemnym pomieszczeniu bez żadnego okna tłoczyła się wokół niego pokaźna grupa mężczyzn i kobiet, patrząc na oświetlony mdłym światłem żarówki, która kołysała się u niskiego sufitu, plan miasta z zaznaczonymi na nim punktami. Każdy z zebranych miał grobową minę, a ich skóra prezentowała się niezdrowym odcieniem trupiej żółci. Nie można było rzec, że ktokolwiek tutaj uchodził za okaz zdrowia, wobec takiego środowiska.
     — Nie wiemy, czy jest cielesna, panie Miles. Nikt nigdy nie ujrzał jej twarzy, a jedyną rzeczą powstałą na Ziemi zdają się tylko te łachmany, które imitują szatę — zaoponował ciemnowłosy mężczyzna, nasuwając głębiej na głowę wełnianą czapkę i drapiąc się po kilkudniowym zaroście. Grupa poczęła zażarcie dyskutować na temat aparycji i materii tak zwanej Śmierci, aż po dłuższej chwili ponad gwar kilkudziesięciu głosów przebił się niski kobiecy kontralt, który uciszył zebranie. Należał on do umięśnionej kobiety o oliwkowej cerze i czarnych włosach związanych naprędce w niechlujny koński ogon. Jej ogorzałą twarz znaczyło całe mnóstwo blizn, co niemalże całkowicie zniekształcało wyraz i czyniło ją szpetną, jednak osoba ta najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Miała na sobie tylko szary, poplamiony top, wytarte, stare dżinsy i ciężkie buty, a szyję owinęła kilkumetrowym grubym szalem.
     — A ty skąd się urwałaś? — burknął ktoś. Przybyszka spiorunowała go spojrzeniem, następnie odezwała się ponownie:
     — Posłuchajcie mnie, skoro jestem tak dobra, że postanowiłam tu przyleźć i spróbować pomóc manhattańskim szujom...
     — A za kogo niby ty się masz?! — przerwała jej kolejna oburzona osoba, lecz ci bardziej opanowani szybko przywrócili ją do porządku.
     — ... a tym samym reszcie tego syfu zwanego Nowym Jorkiem. Osobiście nie przepadam za wami, ale macie kasę.
    Wśród zebranych rozległy się lekceważące prychnięcia.
     — Bohaterka się znalazła — mruknął kolejny mieszkaniec manhattańskiego wieżowca-bunkra, ale pan Miles uciszył go skinieniem ręki.
     — Z chęcią wysłuchamy każdego pomysłu odnośnie zapewnienia sobie bezpieczeństwa — odparł, kładąc na te słowa wyraźny nacisk, a jego wzrok przesuwał się po twarzach stłoczonych ludzi.
    Niespodziewany gość natychmiast wszystko wyjaśnił z tą samą niezmiernie zaciętą miną (albo to blizny tworzyły takie wrażenie). Gdy kobieta skończyła, w ciasnym pomieszczeniu zapanowało pełne napięcia milczenie.
     — Przepraszam bardzo, ale cywilizacja upada, to stworzenie terroryzuje cały świat, a my mamy zachować się tak, jakby w końcu osiągnięć tej naszej cywilizacji brakło i uganiać się z kijami i siecią za tym czymś dla pozyskania czegoś tak absurdalnego? Mnie tam życia wystarczy i nie chcę... więcej. — Mężczyzna poprawił okulary zsunięte z właściwego miejsca u nasady nosa, rzuciwszy uprzednio przybyszce spojrzenie pełne zwątpienia. Kobieta zacisnęła wargi w wąską kreskę, a po chwili przemówiła z zaciśniętymi zębami:
     — Zaufajcie mi.
    Miles pokręcił głową, ze wzrokiem bacznie utkwionym w jej twarzy.
     — Przykro mi, lecz nie mamy podstaw, żeby pani ufać.
     — Wybór też macie znikomy. — Zaśmiała się nieprzyjemnie. — Żyć tak dalej albo spróbować postawić świat na nogi.
     — No dobrze — westchnął mężczyzna — ale mój wybór jest uzasadniony.
     — Oczywiście. — Na ustach gościa pojawił się kwaśny uśmiech. Przez tłum zaś przedarła się kobieta w wyblakłym zielonym swetrze i szpakowatych włosach związanych w niskiego koka. Była to żona Milesa.
     — Gregory! Przecież to szaleństwo, sam niespełna chwilę temu...
     — A czy ten stwór jest czymś normalnym? czymś, co mieści się w naszym pojęciu? Kilkadziesiąt lat temu śmialiśmy się z tego, bo było przecież czymś tak niemożliwym, że nie braliśmy pod uwagę jego prawdopodobnego istnienia. W tamtym świecie może było to właściwe myślenie, ale teraz, gdy nic nie jest już racjonalne, dlaczego my mamy tacy być?
    Żona zamarła, podobnie jak reszta zebrania, jednak prócz przybyszki, która uśmiechnęła się triumfalnie z pogardą dla ich ciemnoty. Wreszcie, jeden po drugim, ludzie zaczynali kiwać głowami i przytakiwać.
     — No dobrze, ale co robić dalej? — zwrócił się do gościa Miles.
     — Zacznijmy od tego, że pozwalam wam mówić do mnie Sarah; zrobicie teraz plan. A później... później rozliczymy się ze Śmiercią.
    Kolejna noc obdarzyła miasto wszechobecnym strachem, a stworzenie nazwane Śmiercią przysiadło na dachu jednego z topornych budynków i z ciekawością jęło obserwować skromnie odzianą dziewczynę trzymającą się resztkami sił ramy głęboko osadzonego w grubym murze okna. Obiekt zainteresowania spostrzegł wreszcie istotę, która spozierała na niego z przekrzywioną nieznacznie głową oraz dokładnie ukrytą twarzą (o ile ją miała). Ofiara bezwiednie wyszeptała jej imię, co sprawiło, że drapieżca powstał wiedziony wezwaniem, by w ułamku sekundy uczynić z nieporadnego dziewczęcia krwawą masę. Śmierć bowiem nie czyniła szeregu ceremonii ze swego polowania.
     Wytarła zakrwawione palce o szatę, następnie skorzystała z jawnego zaproszenia w postaci otwartego okna. Ludzkie serca, szalejąc w piersiach właścicieli, wzbudzały apetyt stworzenia, wobec czego każdy człowiek w pomieszczeniu został przeszyty silnymi dłońmi pokrytymi cienką warstwą szarej, jakby osmalonej skóry. Mroczny twór już wcześniej zauważył ludzi na dole, zaś teraz rzucił im na powitanie truchła pobratymców, aby przekazać prostą wiadomość: Wybraliście sobie złego przeciwnika. Tamci jednakże nie rozpierzchli się; wręcz przeciwnie. Spięci, gotowi do konfrontacji uformowali nierówne koło, ściskając trzymaną broń. Ich cel tylko stał i patrzył, lecz bez strachu; była to stoicka obserwacja. Wtem z sąsiedniego pokoju wybiegł młody mężczyzna, który zadał złej istocie mocny cios młotkiem, następnie pchnął ją, rzucając narzędzie na podłogę i ciężko dysząc. Z gardła spadającego stworzenia dobywało się przerażające syczenie, a ustało dopiero, gdy jego ciało uderzyło o asfalt. Miles odziany w gruby płaszcz postawił pierwszy krok w kierunku leżącej bez ruchu Śmierci; tracił ją nieznacznie butem (na więcej zapewne nie byłby w stanie się zdobyć), a później obwieścił towarzyszom:
     — Chyba nie żyje.
     — Jak to chyba? — padło pytanie roztrzęsionego chłopaka, który ledwo już trzymał własny ekwipunek bojowy, jaki stanowił, oczywiście, jeden przedmiot. Gregory rzucił mu szybkie spojrzenie pełne dezaprobaty, ponieważ wszyscy uprzednio dali sobie jasno do zrozumienia, że zbędne pytania nie będą tolerowane. Nie obchodziło go, czy dzieciak za chwilę zemdleje; obecnie mieli dużo większe problemy. Ludzie wystawieni wcześniej na przynętę nie mieli zginąć, a odpowiedzialność za to poniesie on, Miles. Skinął na podstarzałego jegomościa, który swego czasu służył jako snajper w jednostce SWAT. Mężczyzna wpakował w stworzenie dokładnie jedną kulę, jednak nie doczekał się reakcji. Na nieme pytanie Gregory'ego odpowiedział kiwnięciem głowy.
    Sarah do tej pory stała w pobliżu, ale gdy w tamtym momencie Miles rozejrzał się wokół, nigdzie jej nie było. Zaniepokoiło go to, lecz sytuacja nie pozwalała na zgłębianie owego problemu. Plan kobiety zakładał zabicie bestii, zaś gdy to już nastąpi, zdemaskowanie jej. Sarah zapewniła go również, że osoba, która jako pierwsza dotknie twarzy stworzenia, zyska nieśmiertelność, ale w to już mężczyzna nie wierzył, za to propozycja zabicia postrachu świata przypomniała mu o jego poglądach. Jak widać nie mylił się, mimo że od początku tylko on naprawdę chciał brać w tym udział; większość jego sąsiadów protestowała i zostawiła go samego, więc musiał zebrać z całego miasta ludzi tak odważnych lub szalonych jak on.  Ludzie patrzyli jeden na drugiego, zaś Gregory, zachowując najwyższą czujność, powoli zbliżył się do stworzenia. Szybkim, niemal panicznym, ruchem zerwał kaptur z głowy istoty. Ludzie wstrzymali oddechy, kiedy im oczom ukazała się łysa czaszka pokryta szarą skórą wyglądającą na brudną, która niczym ciasny, napięty materiał kiepskiego gatunku pokrywała mocno zarysowaną szczękę i dziwaczne, wystające poza rysy twarzy, kości policzkowe. Istota ta miała policzki tak zapadłe, że można było dostrzec na nich zarysy schowanych w ustach ekstremalnie zaostrzonych zębów. Z przodu wystawały one na zewnątrz z racji braku jakichkolwiek warg. Ta cecha potęgowała wrażenie grozy. Gregory'ego Milesa w pierwszej chwili zaabsorbowały długie, szpiczasto zakończone uszy zdolne poruszać się w wielu kierunkach, tym samym umożliwiając istocie doskonałe słyszenie z odległości wielu metrów.
    Jeśli do tej pory nie straciła owego zmysłu, to dlaczego udało mu się ją zaskoczyć? — pomyślał z przejęciem o chłopaku z młotkiem i czuł, jak jego źrenice rozszerzają się w przerażeniu. Miles w tamtym momencie poczuł się niczym zwierzę zapędzone prosto w pułapkę, zwierzę, którym łowca okrutnie się zabawił.
    Nie zdążył choćby krzyknąć, a już patrzył w zimne, bezlitosne ślepia zawierające w sobie jakieś obrzydliwe i przyciągające piękno. U ludzi można zobaczyć twardówki, źrenice i tęczówki; ów osobnik posiadał tylko dwie z wymienionych pozycji. Cały oczodół wypełniały idealnie czarne włókna tęczówki, a źrenica w formie wąskiej szparki biegła poziomo przez całą długość oka. Narząd wzroku stworzenia był dziwny, lecz piękny zarazem. Gregory Miles oczarowany tym niezwykłym zjawiskiem być może nie poczuł uchodzącego z niego życia i szponów przeszywających jego ciało, jednak pozostało to kwestią sporów do końca życia wszystkich świadków.
    Ludzie zwerbowani przez Milesa rzucili się do ucieczki wiedzeni bardziej instynktem i adrenaliną niż chęcią przeżycia. Tak czy tak – wystarczył jeden obrót istoty wokół własnej osi, a uciekinierzy padali niby pod wpływem niewyczuwalnej fali uderzeniowej, uderzając twarzą o ziemię. Martwi. Ich morderca stał się silniejszy niż kiedykolwiek i podwójnie wściekły. Wzbił się gwałtownie w powietrze, po czym ruszył, niszcząc wszystko, co znalazło się na jego drodze. Nie narzucił kaptura, w związku z czym każdy człowiek w Nowym Jorku ujrzał wtedy olbrzymią ilość ostrych zębów szczerzących się w szerokim uśmiechu, jaki zawsze zwiastował nadejście zła.
    Istota pędziła poprzez eter niczym zaraza, która stała się ciałem. Na dole przedstawiciele gatunku ludzkiego padali jak na zawołanie, by już nigdy więcej nie wziąć kolejnego spazmatycznego oddechu. Z każdą sekundą stworzenie nabierało siły, choć odczuwało nasycenie. Nie szarżowało jednakże bez celu zaślepione uczuciem słabego człowieka. Uczucia miało, żeby porozumieć się z ofiarami, a używało ich czysto formalnie. Śmierć szukała źródła; tej niezwykle żywotnej i przebiegłej duszyczki, która spróbowała ją przechytrzyć. Gdyby tylko ludzie zdawali sobie sprawę, jak mali i bezsilni byli wobec bytów niepojętych dla ich słabego, szarganego namiętnościami umysłu... Ci "panowie wszechświata" w rzeczywistości tworzyli koniec łańcucha pokarmowego wielkich mocy rządzących tym uniwersum.
   
    Sarah złożyła całą swą broń pod wilgotną, porośniętą grzybem ścianą i rozejrzała się po obskurnym niewielkim pomieszczeniu ze stropem tak niskim, że była w stanie tylko usiąść. Odnalazła ten schron kilka lat temu, gdy wraz ze swoim zmarłym już zniedołężniałym dziadkiem wyjechała za miasto na leśną przechadzkę, która według jej matki miała go trochę podnieść na duchu. Sarah nie miała pojęcia, skąd starzec wiedział o istnieniu tego bunkra i czemu miał on kiedyś służyć, teraz jednak widziała dla niego tylko jedno obecne zastosowanie. Doskonale wiedziała, że żadna ze spotkanych wcześniej osób nie żyje za jej pośrednictwem, i fakt ten cieszył ją niezmiernie w ów typowo niezdrowy sposób. A miało zginąć jeszcze więcej ludzi, i to nie jedynie w samym Nowym Jorku. Kobieta od początku kierowana była wyłącznie pragnieniem zemsty. Nienawidziła gatunku ludzkiego, nienawidziła swojej matki za to, że wydała ją na świat i zmusiła do życia pod ludzką postacią. Jej dziadek zapewne mógł żyć jeszcze wiele lat, ale to jego ukochana wnuczka oszczędziła mu cierpień, odłączając go od aparatury, kiedy po wypadku samochodowym, w którym zginął jej ojciec, starzec trafił do szpitala. Nie żałowała żadnego z tych mężczyzn, a rozpacz matki denerwowała ją; to tylko ludzie. Można ich rozdeptać butem jak mrówkę i nikogo nie będzie to obchodzić. Sarah zbliżała się w tym roku do czterdziestych urodzin, ale w przeciwieństwie do reszty populacji nie martwiło ją zjawisko starzenia się ciała, bo dla niej organizm był jedynie świadectwem przynależności do plugawego gatunku ludzkiego. Tylu ludzi już przekonała do samobójstwa lub zabiła w ten czy inny sposób, że pragnęła tylko więcej i więcej; wykorzystała nawet obecność Śmierci do zniszczenia liczniejszej grupy ludności niż mogło to uczynić jej słabe ciało. Sarah bowiem nie mogła dusić w sobie tego palącego uczucia. Należała do jednostek działających według schematu "zniszcz, zanim zniszczysz siebie". W dawnym świecie zostałaby zamknięta w powszechnie znanym specjalistycznym ośrodku, stanowiąc zagrożenie dla społeczeństwa i była tego jak najbardziej świadoma.
     — Ponieważ jestem jak Jezus, który oddał życie na krzyżu przez ciemnotę ludzką. Z tą różnicą, że ja istnieję — zwykła wówczas mawiać, skłaniając tym zszokowaną matkę do ściskania swego tandetnego różańca, by oddać się bezskutecznemu wzywaniu Matki Boskiej.
    Sarah uśmiechnęła się przekonana o własnej wyższości, po czym, nie zważając na wszechobecny brud oraz pomniejsze żywe organizmy pełzające gdzieniegdzie, oparła głowę o betonową ścianę. Kilka minut później zapadła w sen.
    Zaścielające ziemię liście zawirowały, gdy odziane w ciemne szaty stworzenie miękko osiadło na leśnej ściółce. Niczym zwierzę węszące trop uniosło głowę, rozszerzając podłużne otwory służące mu za nozdrza. Wyczuło to; subtelną woń snu. Przebijała się nieśmiało przez smród niesiony w tym samym kierunku. Demoniczny uśmiech kolejny raz ozdobił twarz tak zwanej Śmierci. Istota wzbiła się w powietrze i, lecąc tuż nad ziemią, rozpoczęła szaleńczy pęd pośród gęsto rosnących pni wysokich drzew. Wyzierający z usypanego niegdyś wzniesienia mającego wyglądać na dzieło natury beton dał jej sygnał do zatrzymania się. Przystanęła w niedużej odległości i postarała się, by gałązki pękały wokół schronu w rytm ludzkich kroków. Cichy dźwięk rozwieranych powiek, szelest ubrań, nierówny oddech, szczęk przeładowywanej broni. Sarah już wiedziała, że ma gościa. Kilka minut później stanęli naprzeciw siebie – łowca i kobieta dzierżąca w dłoni swą żałosną pukawkę. Oczy w kolorze intensywnej zieleni błyszczące niczym szmaragdy w szpetnej twarzy chłonęły postać stojącą przed Sarah. Głowę stworzenia na powrót skrywał głęboki cień.
     — Ludzie to doprawdy głupi gatunek. Wbrew wszelkim logicznym faktom do końca zakładają, iż jednak im się uda — przemówiła Śmierć do człowieka po raz pierwszy, od kiedy pojawiła się w tym mieście. O dziwo, jej głos był czysty, ale mimo to nie mógł należeć do konkretnej płci. Adresatka tych słów milczała, nie spuszczając wzroku ze skondensowanej ciemności spowijającej lico niezwykłej istoty.
     — Ach, chcesz zobaczyć mą twarz. Proszę bardzo. — Śmierć niedbałym ruchem zsunęła kaptur z głowy. — Człowiek widział już to, co cię tak intryguje i, powiadam, tylko on poniósł stratę.
    Kobieta nie zdołała ukryć szoku, jednocześnie tonąc w głębi pięknych oczu drapieżcy. Powoli zatracała się w tym nieskazitelnym spojrzeniu, bowiem słaby ludzki umysł nie jest przystosowany do takich doznań. Stworzenie mogło teraz zrobić z nią, co tylko chciało, lecz poza zbliżeniem się, by wytrącić ofierze z dłoni broń, powstrzymało się od następnego kroku. Było zainteresowane stojącą przed nim Sarah. Założyło kaptur, następnie ciągnęło:
     — Zaprawdę, twoja świadomość zastanowiła mnie, aczkolwiek nie była na tyle rozwinięta, byś porzuciła swój ród w godziwym momencie. Jesteście dla takich jak ja niczym. Nie macie żadnej wartości, a wciąż karmicie się własną dumą. Oto jest tragedia, plugawe dziecię!
    Kobieta otrząsnęła się z odrętwienia i wreszcie zmieniła ten monolog w rozmowę:
     — Więc na co jeszcze czekasz, czymkolwiek jesteś, śmieciu? — Po tych słowach splunęła przed siebie.
     ← To była jedynie próba uraczenia twej ordynarnej osoby cząstką właściwego mi geniuszu, jaki wam wszystkim jest obcy. — Istota przerwała na chwilę, aż zaczęła się powoli zbliżać. Podjęła dalej z pogardliwą kpiną: — Czyż myślisz, że to było wahanie? nieprzemyślana przerwa na dobitne słowa? — Śmierć stała teraz o krok od kobiety. — Jak myślisz? Miałaś rację?
    Sarah spojrzała na swój brzuch, gdzie na bluzce wykwitła szkarłatna plama.
     — Nie — wyszeptała, padając na kolana. Morderca przyjrzał się własnej dłoni obleczonej w krew.
     — Minie trochę czasu, nim skonasz, dlatego wykorzystaj go na bardziej wartościowe przemyślenia. To doprawdy wspaniałomyślny gest z mojej strony. Pozwalam ci umrzeć samodzielnie. — Wypowiedziawszy te słowa, łowca wzniósł się ponad las i rozesłał po świecie echo głoszące wszem i wobec:
      — Nazywam się Bisavinn, Mędrzec spoza Nicości, zaś od teraz należycie do mnie!
    A trzeba dopowiedzieć, że potężny Bisavinn nigdy nie pojawił się w wierzeniach ludzkich od początku dziejów świata; chociażby pod zmienionym imieniem. Postać przecinała powietrze, gdy wtem ciemne zimowe chmury rozproszyły się gwałtownie, ruchem niepodobnym do tego rodzaju skupisk gazu, przepuszczając rozległy snop oślepiającego światła, który uderzył uzurpatora, tym samym strącając go w gęstwinę leśną rozciągającą się wokół. Niebo natychmiast powróciło do pierwotnego stanu, zaś zaskoczony Bisavinn uderzył o ziemię usłaną igliwiem i szyszkami. To była czysta energia wskazująca na olbrzymią moc władaną przez byty uznawane teraz za legendy. Demon wstał, uśmiechając się na powitanie kogoś godnego szacunku, choć wokół tylko wiatr świstał obok niego.
     — Nie wszystkie planety są światami niczyimi. — Zawisł w powietrzu melodyjny szept, otulając demoniczną postać, lecz nie uniemożliwiając wchłonięcia sensu. Poprzez promienie światła przebijającego korony drzew tańczące złote cząsteczki uformowały delikatne kształty, które rychło zmieniły się w eteryczną postać wysokiej kobiety. Jej długie, śnieżnobiałe włosy unosiły się wokół głowy, muskając co jakiś czas aksamitną skórę koloru porcelany kontrastującą z różanymi ustami i fiołkowymi oczyma okolonymi gęstymi rzęsami, które skrywały je w bladym cieniu. Ciało dziewicy okrywała tylko krótka, półprzezroczysta tkanina luźno zwieszająca się z jej ramion, nie kryjąc przy tym sylwetki. Bose stopy bogini uczyniły kilka kroków w stronę istoty nieczystej, po czym niewiasta rzekła:
     — Bisavinnie. — Jedno słowo wystarczyło, aby poznać niezwykłą melodię jej głosu brzmiącego jak czyste piękno przemienione w dźwięk.
     — Pani. Kimże jesteś? — Demon złożył jej głęboki pokłon, rzec można – zbyt głęboki. Rozmówczyni jednakowoż nie zareagowała pogardą na te śmiałe słowa i przedstawiła swą osobę.
     — Zwano mnie różnie — odparła. — Bogini-Matka, dająca życie... W ostatnim czasie jestem Panem Bogiem. — Ostatnie zdanie wymówiła bez szczególnego entuzjazmu. Bisavinn uniósł głowę z zainteresowaniem.
     — Zaprawdę dziwny to ród — skwitował bez zaskoczenia.
     — Ludzkość jest niczym konary wiekowego drzewa tworzące jego rozłożystą koronę. Dałam im życie, a teraz patrzę w jakich kierunkach rozwija się ta rasa. Nie istniejesz tak długo, jak ja, żeby mieć do powiedzenia na ich temat coś wartościowego. Są moi i nie ma znaczenia, czy ich egzystencja zmierza do powolnej autodestrukcji, czy też upadku wszelkiej wpojonej im zawczasu moralności. Nawet ja zdolna jestem czuć odrazę w stosunku do nich, lecz jestem też ich opiekunką, matką i biorę na siebie odpowiedzialność za ich błędy, które to są jedynym składnikiem ich żywotów. Ciebie natomiast mogę pozbawić wszystkiego. Zniszczę cię, jeśli nie opuścisz tego świata dobrowolnie. Niech płomień twej arogancji zgaśnie, albowiem swą śmiałością urągasz silniejszym. Odejdź, intruzie.
    Bisavinn pojął, że naruszył dzieło innej mocy. Nie było dyskusji, nie zaistniał żaden pakt. Złożył kolejny ukłon, a gdy się wyprostował, jego ciało rozsypywało się na wietrze jak rzeźba z piasku. Wkrótce pozostała po nim jedynie czarna, brzydka szata, jako że stanowiła element ziemski.  Bogini patrzyła na to zjawisko niewzruszona, zaś gdy dobiegło końca, odeszła w głąb puszczy pięknej o każdej porze roku, stawiając na poszyciu stopy zostawiające z każdym krokiem coraz płytsze ślady, aż zostało po niej jedynie wspomnienie, które będzie żyło gdzieś na uboczu, tak jak fiołkowe oczy okolone cieniem rzęs będą spoglądać na świat – swoje niepowtarzalne dzieło.
    Tymczasem brzegi wiszących nad miastem chmur na życzenie pani poszarpał wiatr, uwalniając z nich setki żwawych mgławic. Radosne duchy rozproszyły się po globie, by oczyścić umysły jego mieszkańców ze świadomości niepotrzebnej istotom tak odizolowanego od prawdziwej rzeczywistości środowiska. Zalegały one mgłą nad miastami i wsiami, aby żaden człowiek już nigdy więcej nie wspomniał niechcianego przybysza spoza granic ludzkiego rozumu. Mgławice zapomniały jednakowoż tylko o jednej osobie – Sarah siedziała jeszcze długo oparta o pień wiekowego drzewa, trzymając dłoń na wciąż krwawiącej ranie. Kobieta miała szansę; mogła doczołgać się do najbliższej siedziby ludzkiej, wszak ani myślała to zrobić. Bisavinn objawił jej coś, natomiast obecność bogini potwierdziła. Cóż dałaby jej dalsza walka, jeśli każdy czyn, każda podjęta decyzja prowadzi donikąd? Wolną ręką Sarah sięgnęła do buta, skąd wyjęła mały scyzoryk i wolno przystawiła do szyi. Jej bezwładne ciało stało się częścią tego lasu i stopniowo malało w oczach zdjętych trwogą stworzeń, które ruszyły na żer.
     — Gdyż to się stać musiało... — szeptały niewidzialne usta, obserwując czas mijający na planecie nazywanej Ziemią, a  dzwony w kościołach wzywały wiernych na modlitwę...
   


  
   

sobota, 28 marca 2015

Więzień rzeczywistości.

Więzień rzeczywistości. 

    Nie wiem, co napisać. Mógłbym tu znowu użalać się nad sobą bez końca, chociaż nie mam ku temu nawet sensownych powodów. To wszystko, ze mną włącznie, jest takie głupie... Tak, coraz gorsze paranoje, coraz większa niechęć, wyobcowanie, nienawiść, stres, tajona wściekłość... Cholera, ja wszystko muszę ukrywać, bo mi przecież nie wolno. Przestaję nad sobą panować i gubię się w zbyt skomplikowanej dla mnie grze. Zarazem częściej fantazjuję o wybiciu każdego potwora w tej obłudnej krainie. W zasadzie czasami chcę tym wszystkim rządzić i zniszczyć takim sposobem doszczętnie, kiedy indziej znowu po prostu wycofać się, zniknąć, pozwalając tej zakłamanej farsie toczyć się dalej bez mojego udziału, aż wykończy się sama. Wciąż tylko nie wiem, co jest lepsze. Być może wkrótce zajdzie potrzeba trzeciej opcji. 
    Wszyscy na mnie czyhają. Atakują wzrokiem moją słabą skorupę, która ponoć miała chronić mnie przed nimi. No i ulega degradacji. Trzeba uciekać, ale nie wiem, dokąd. Stworzenia te żerują na słabości innych. Ukrywająca się wśród nich istota innego gatunku znajduje się w poważnym zagrożeniu. Nie chcą jej, a mięso smakuje potworom nadzwyczaj. Cóż tu robić? Nie mogę uciekać. To proces zanadto długi, jak na moje siły. Marne drogi ucieczki stosowane jedynie w przypadkach skrajnych są, rzec można, niemożliwe. Dla mnie niedostępne, ot co. 
    Jest to rzeczywistość kontrastów największych, jakie mogłam kiedykolwiek ujrzeć. Chociaż poprzednich wcieleń nie pamiętam. Tylko wiem, że nie stąd pochodzę i muszę odzyskać dawną rzeczywistość. Nie chcę tu być. 
    Jesteśmy słabi. Słabi, subtelni i oziębli. Przez wzgląd na pierwszą cechę nie możemy udoskonalić żyjących tu istot, a doskonałe są martwe. Nie potrzebujemy ciała, jednak ciężar ten spadł na mnie. Nie chcą mnie uratować, choć nie widzę sensu tkwienia tutaj. Często nazywam to cierpieniem, lecz mam pojęcie, że prawdziwą tragedią byłoby egzystować, jako rodzimy potwór. Za dużo zdań przeciwstawnych. W gruncie rzeczy to oddaje obraz tego świata: paradoksy, niespójność i brak logiki. Nieprzewidywalność, niepewność, obawa. Złe. Dobre. Żadnych obojętnych. Zło i dobro w jednym stworzeniu? To tutaj również się zdarza. 
    Jeśli istnienie ma być okrutne, to tylko tutaj. Nikt nie chce przyznać, że zostałem uwięziony w ciele monstra, w zepsutym świecie przez przypadek. Drogi błąd. Ponadto nie wydostanę się już stąd. Jestem skażony, aż do chwili, gdy ciało się zużyje. Potem tak czy siak inne pojęcia porzucą moje. Zostanę sam. Tak całkowicie. Zważywszy na obecną sytuację, cieszy mnie ten fakt. Kilka samotnych wieczności ukoi mnie. Tu, gdzie jestem, nie stać nikogo na odosobnienie. 
    Przy poczęciu dla nienarodzonego potwora losuje się powłokę. Stworzono je pozornie na wzór ideału, mimo to były niepełne. I powołano do życia jeszcze jeden rodzaj, którego obarczono tym, czego nie powinien zawierać ideał. Rodzaje do siebie nie pasowały, dlatego zmodyfikowano je. Skutek szybko się uwidocznił. Cóż, efekt jest najgorszy z możliwych. Niefortunnie posiadłem wadliwe ciało. Uważam tak, bo wiem, iż pierwszy rodzaj pierwotnie zaliczano do właściwych stworzeń i w rzeczy samej lepiej żyje się pod tą postacią. Coś czuwa nad nimi i wie, że nie pasuję. Jestem przeklęty. Chcę się uwolnić, jednakże ono więzi mnie, ponieważ wie, iż wiedza mojej materii zostanie niebezpiecznym czynnikiem. To nie będzie negocjowało. A plugawe potwory nawet nie wiedzą o istnieniu tego bytu. Był jednym z nas. Nabrał siły i pragnął spożytkować swoją moc. Dzieło wymknęło się spod kontroli. Bzdura, nigdy nie miało się udać. Żadne bezcielesne istnienie nie powinno o tym myśleć. To właśnie zrobiła owa jednostka. Monstra opętały ją całkiem, toteż nie opamiętała się i umocniła kreatury. 
    Brud, gorąco, wilgoć. Przyglądam się z daleka, jak dwa osobniki pożywiają się trzecim, słabszym. Rozgrzebują jego korpus, następnie wyżerają wartościowe trzewia. Dzieje się tak w związku z własnym niedoborem potrzebnych do życia składników. Dopełniają się. Jako obserwator, wiem dużo. Nie mam jedynie pewności czy ta wiedza mi służy. Wolałbym nigdy nie dowiedzieć się o istnieniu tego obszaru nieskończoności. Wracając do stworzeń, procesy ich przeżycia są bardzo różnorodne. Mogą ofiary atakować od razu i uzupełniać siły, a robią tak najsilniejsze. Niektóre niszczą stopniowo, zawsze z upragnionym efektem. Ofiary czasem potrafią nadal funkcjonować, lecz nieuleczalne rany i blizny zostają do końca, czyli ulega zmianie także ich sposób życia. Wypatrują finału i tyle. Moja nienawiść i obrzydzenie dochodzą z czasem do apogeum. Najgorsza jest paląca bezradność. Przynajmniej duchy potworów nie zanieczyszczają Przestrzeni, bowiem to, co ich stworzyło, opanowało się na tyle, żeby zrobić klatkę ściśle powiązaną z żywym światem. Lubię patrzeć na znikające ciała potworów opuszczone przez duchy. 
    Wiedzcie, tkwię tu ciągle, kochani i koszmar wciąż jest koszmarem. Nadchodzi kres czasu spędzonego w tym miejscu, pozostanie mi tylko uwolnić się z klatki dla rodzimych. Mam jeszcze wiadomość dla następnych nieszczęśników, którym przyjdzie podzielić mój los: Pamiętajcie, że oczami całe to piekło wydaje się mniej brudne.

niedziela, 15 lutego 2015

Dwoistość.

    Wycieraczki energicznie rozbijały wodną kurtynę, z nikłym jednak skutkiem. Widoczność była niewielka, ale czerwony suv nie zatrzymywał się ani nie zmniejszał prędkości, pokonując zakręty i liczne wzniesienia. W pojeździe panowało milczenie okraszone szumem deszczu i dźwiękiem silnika. Wysokie sosny stanowiły ledwie smugi, kiedy orzechowe oczy uważnie obserwowały mijane widoki, usiłując wyłowić przejrzysty obraz.
   Gdybyś się poślizgnął, Adamie. Dlaczego mi nie pozwalasz? Zrób to. Zatańcz. Ale nie chcę umierać. Niektórzy... Jestem zdrowy. Więc zrób to. Adamie! Nie. Nie zrobi. Przecież wołają, ach ten brak rozwagi. Emocje nie. Nie zwalnia. Wystarczy wysiąść, umrę. Jestem idiotą. Jesteś idiotą! – myślał zakapturzony pasażer. Nie robiło mu różnicy jak wiele chaosu widział w nim świat.
    — ... Bo on nie zrozumie, Adamie — wyszeptał mimowolnie. Kierowca samochodu odwrócił na moment głowę w jego stronę i spytał:
    — Co się dzieje?
Chłopak oderwał na chwilę wzrok od szyby.
    — Nic. Zwolnij.
Jego ojciec westchnął.
    — Taylor, słyszałem. Przestań to robić, masz wypocząć.
    — Wypoczywam.
    — Nie tak, jakbym sobie tego życzył. Niech Adam cię zostawi.
    — Ale jego tu nie ma. Sam mówiłeś. — Na ustach syna wykwitł kwaśny uśmiech. Znikł, zanim zdążył zobaczyć go mężczyzna.
    — Owszem. Wziąłeś tabletki?
    — Trzy.
    Kierowca pokiwał głową i na powrót skupił się na prowadzeniu pojazdu. Adam był alter ego Taylora; pojawił się, kiedy miał on dziesięć lat i zginęła jego matka. Nie było to nic spektakularnego, rak piersi, ale tego dnia chłopiec zgubił się w szpitalu, gdzie znaleziono go nieprzytomnego w szpitalnej kostnicy. Załamany po stracie żony ojciec pomyślał wtedy, że kolejnej śmierci w rodzinie nie wytrzyma. Jednak syn był w stanie szoku. To wydarzenie wywarło na dziecko największy wpływ. Paul na chwilę obecną liczył sobie czterdzieści pięć lat, a w jego ciemnych włosach odznaczały się liczne pasma siwizny. Swoje oczy, które syn odziedziczył po nim, często mrużył, ale wbrew pozorom widział dobrze. Poluzował kołnierz koszuli, zmniejszając odrobinę ogrzewanie. W lusterku dostrzegł wzrok Taylora, któremu niezależnie od pogody zawsze było zimno. Zacisnął usta. Chłopak w oczach innych uchodził za niespełna rozumu, jednakże niewielu ludzi, prócz samego Paula, miało okazję przekonać się, że Taylorowi nie brak błyskotliwości.
    — Nie jestem wielkim zwolennikiem testów na inteligencję, lecz pański syn osiągnął dobry wynik. Nawet bardzo dobry, zważywszy, że współczynnik jest odrobinę ponad przeciętną. Dokładniej o dwie setne, ale zawsze to coś — oznajmił mu psychiatra, podczas wizyty w zeszłym miesiącu. — Wątpliwości otoczenia może budzić jego ekscentryczny sposób bycia. Problemem są za to jego zaburzenia osobowości. Póki co, Adam nie stanowi zagrożenia, niemniej jednak Taylor potrzebuje leczenia.
    — A... czy jest jeszcze jakaś szansa, że to minie samoistnie? — odrzekł wtedy pełen wewnętrznej niepewności. Doktor w chwilowym zastanowieniu potarł nos, a po chwili pokręcił z wolna głową.
    — Nie; to znaczy nie sądzę. Osobowość Adama jest bardzo wysoce rozwinięta. Czasu mamy jeszcze dużo, ale bez specjalistycznej opieki to się pogłębi. Taylor ma też skłonności do stanów lękowych, dlatego na początek powinienem wypisać odpowiednią receptę i...
    — Skoro nie ma potrzeby pośpiechu, może spróbuję ten ostatni raz. Za miesiąc jadę na trzydniowy zjazd znajomych geologów. Tamten hotel to bardzo spokojne miejsce.
    — Skutku to nie przyniesie, panie Turnbull, lecz popieram ideę wypoczynku. Proszę zrealizować swoje plany do grudnia. Mimo wszystko, kilka miesięcy to nie bagatela i wiele może ulec zmianie. Niech pan na niego uważa.
    — Rozumiem. — Paul porozmawiał z nim jeszcze chwilę i wyszedł z gabinetu z receptą w ręce do czekającego nań syna.
    — Jest dwudziesty ósmy listopada. Zimno. — Wyrwał go z zamyślenia głos Taylora. —  Poza tym za chwilę wjedziesz w drzewo — dodał tak samo beznamiętnie, jak za każdym razem.
    — Już niedaleko — oznajmił za to ojciec, ale zwolnił. Chłopak wrócił do poprzedniego zajęcia skulony w swojej ulubionej czarnej bluzie z brązową czupryną wystającą niesfornie spod kaptura. Te włosy oraz małe skupisko piegów w okolicy oczu wraz z lekko zadartym drobnym nosem upodabniały go znacząco do matki. Paul wolał teraz o tym nie myśleć. Pół godziny później skręcili w szeroką boczną drogę i między wysokimi drzewami zamajaczył budynek wiekowego hotelu. Postawiono go u schyłku gęsto porośniętego lasem wzgórza, nie usunąwszy drzew z jego terenu, a nadawało to malowniczy wygląd, którego dopełniała kurtyna bluszczu zwieszająca się ze wszystkich ścian. Wysoki budynek z wieloma kondygnacjami i skrzydłami, wraz ze stromymi dachami, licznymi wieżyczkami i dużymi oknami przypominał elegancki zamek. Szeroko otwarte oczy nastolatka wskazywały na jego zainteresowanie budowlą.
   — Wiesz, co się mówi o takich budynkach — powiedział wreszcie, tym samym rozwiewając wszelkie nadzieje ojca. — Nie wygląda przyjaźnie.
    Tylu ludzi. Tyle lat. Kto tutaj umarł? Ile razy śmierć zebrała tutaj swoje żniwo? A może tu mieszka? Tutaj zginąć. Chciałbyś. Nie mogę. Ci ludzie. Duże okna i stare szyby. Dołączmy do zabawy. Będę zabójcą. Czego oni oczekują? Zabiłem siebie. Powstaną. Z klasą. Mamo, a czemu ona tam leży? Zgubił się w piwnicach. Kto? Kiedyś były tam szczury, ale nie, już się ich pozbyli. Ta pani. Może z głodu albo...  O Boże, zostań tu! Popadł w obłęd. I ja też. Będę. Muszę wziąć tabletki. Nie mogę zasnąć. Latał — myślał, a wraz z nim snuł plany Adam. Nastolatek zacisnął dłoń na klamce, aż pobielały mu knykcie.
    — Muszę wziąć leki, tato — rzekł zduszonym głosem — i najlepiej się zdrzemnąć.
Paul zrozumiał, że dzieciak znowu poczuł się źle i szybko zaparkował samochód.
    — Masz. — Rzucił mu butelkę wody mineralnej. Złapał ją, po czym wyjął z kieszeni plastikowe opakowanie i wytrząsnął z niego na dłoń dwie pigułki, wrzucając je natychmiast do ust. Potem oparł głowę o szybę, przymknąwszy oczy.
    — Chodźmy, tam poczujesz się lepiej — rzekł ojciec, wysiadając. Taylor schwycił swój plecak i poszedł w jego ślady. Listopadowe powietrze z wolna oziębiało się, zwiastując nadchodzącą zimę, więc chłopak pierwszy dopadł do obszernych drzwi, rzuciwszy portierowi zniecierpliwione spojrzenie, gdy ten niespiesznie jął je otwierać. Deszcz ustał, a okolicę spowijała mgła; w tamtej chwili hotel wyglądał jak żywcem wyjęty z horroru, zaś bluszcz przybrał formę zielonych krat, gotowych uwięzić ofiarę w swoim wnętrzu. Paul zaśmiał się w duchu z tych dziecinnych skojarzeń i wkroczył do środka. Powitał go gustowny hol z hebanowymi łukami, miękkimi sofami oraz kryształowymi żyrandolami. Z kilku stron wiły się w górę kręte schody wyłożone dywanem w ciemny wzór, zaś po prawej tuż obok recepcji i naprzeciwko wejścia ozdobne łuki prowadziły do kilku sal balowych, jadalni, a także mnóstwa innych pomieszczeń, o których Paul już nie miał czasu czytać. Zamierzał je odwiedzić w międzyczasie. Po ustaleniu wszystkich formalności dostał klucz i zaprowadzono ich wraz z synem do przeznaczonego im apartamentu. Korytarze miały łukowe sklepienia, a ich wystrój współgrał z recepcją. Kiedy zatrzymali się przy pokoju 231, drzwi niedaleko otworzyły się i w przeciwną stronę poszła wyraźnie przygnębiona kobieta z głębokimi cieniami pod oczami. Taylor patrzył na nią, aż musiał podążyć za ojcem.
    — Zachowałeś się jak nieobeznany sześciolatek — skarcił go ojciec, gdy zostali sami.
    — Przepraszam — odparł bez jakiegokolwiek zainteresowania i zniknął w mniejszym z pokoi w apartamencie. Paul spojrzał na zegarek; dochodziła osiemnasta, za pół godziny zaczynała się konferencja zjazdu Stowarzyszenia Geologicznego, na które to właśnie przyjechał. Wiedział, że po zażyciu leków, Taylor pozostanie względnie bezpieczny przez kilka godzin, jakie zresztą zapewne wykorzysta na sen.
    — Wychodzę, Taylor. To trzy godziny, uważaj na siebie, słyszysz? — zawołał, stojąc przy drzwiach ubrany w sportową marynarkę.
    — Tak, tato — wymamrotał chłopak wyrwany z półsnu, następnie zapadł w dalszą drzemkę. Pragnął obudzić się dopiero rano. Minęło wiele czasu, nim się przebudził... a przynajmniej tak mu się zdawało, bowiem usiadł w ciemnym pokoju. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, dopiero wracający do sprawności umysł przypomniał mu, że w hotelu. Była ledwie dwudziesta, ojciec jeszcze nie wrócił, więc powlókł się do łazienki obmyć twarz. Bezwiednie unikał kontaktu wzrokowego ze swoją twarzą w lustrze. Teraz powoli uniósł głowę, zapomniał. Popatrzył na siebie niepewnym wzrokiem, sam nie wiedząc, czego obawiał się tam zobaczyć. Jego lustrzany bliźniak rzucił mu takie samo płochliwe spojrzenie oczu wyzierających z kościstego oblicza uwięziony w alternatywnym świecie. Taylor przejechał dłońmi po twarzy i odwrócił się, by wrócić do sypialni. Wtedy uświadomił sobie, że w łazience jest niepokojąco chłodno. Zastygł w miejscu, a jego wzrok błądził po ścianie wyłożonej białymi kafelkami. Obrzydliwymi białymi kaflami.
    Jak... jak tam, prawda? — szepnęła okrutnie pamięć. Znowu widział to wszystko. Sterylne pomieszczenie, chłód... i mnóstwo tajemniczych szufladek. Kiedy otworzył jedną z nich, ujrzał ją. Staruszka leżała nieruchomo, a chłopiec powoli dochodził do siebie, wiedział przecież, że ona nic mu już nie zrobi. Wtedy pomarszczona dłoń staruszki drgnęła, zaś żółtawe woskowe usta wyszeptały prawie bezgłośnie:
    — Pomocy...
Dziesięcioletni wówczas chłopczyk zamknął z trzaskiem szufladkę, a potem nogi ugięły się pod nim i upadł na lśniącą ponuro podłogę. Jakiś czas później znaleziono go wreszcie i stwierdzono stan szoku, tymczasem biedna stara kobieta umarła naprawdę umieszczona skutkiem błędu w kostnicy. Nastolatek teraz skamieniał ze strachu i przez kilka minut stał niczym pełen emocji posąg, tam gdzie nie powinno go być, aż drgnął, nagłym ruchem rzucając się w stronę szafki nad umywalką. Jego oddech był świszczący, z czoła lał się pot, zmuszając go do intensywnego mrugania. Przetrząsał ją w poszukiwaniu środka na uspokojenie; w tej nagłej sytuacji zapomniał, gdzie lek został odłożony. Drżącą ręką strącił wszystkie opakowania do umywalki i na podłogę, a kiedy chciał szybko unieść głowę, uderzył nią mocno o kant mebla. Nagły wstrząs zatrzymał go na moment i w zamroczeniu osunął się na podłogę. Ciężko dyszał, bezradnie usiłując zapanować nad sobą, a było to trudne bez niczyjej pomocy. Oparł plecy o ścianę i zamknął oczy, jednak wtedy gwałtownie je otworzył, po czym wstał nagłym zrywem. Zagubiony rozglądał się po pomieszczeniu, jak gdyby nie było go tutaj wcześniej. Potem oszołomienie ustąpiło miejsca bólowi, więc ostrożnie dotknął palcami miejsca jego źródła na głowie. Na palcach pozostała mu krew, zaś włosy wokół rany były pozlepiane. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, przemył ranę wodą, następnie zdezynfekował przy pomocy apteczki ojca, która towarzyszyła mu wszędzie, i owinął niedbale bandażem. Podparłszy się rękoma o brzegi umywalki, zwiesił głowę, zaś z jego ust wydobył się głuchy, bezduszny śmiech.
    — Co ja tu kurwa robię? — wychrypiał do swojego odbicia i poczłapał do sypialni, gdzie rzucił się na łóżko wypruty z resztek energii, zasypiając niemal od razu. Obudziło go potrząsanie ramieniem.
    — Taylor! Taylor, do cholery, obudź się! — mówił zdenerwowany ojciec. Chłopak wymamrotał coś z twarzą w poduszce, ale potem znieruchomiał ponownie. Zapewne nadal spał, lecz Paul wytrącony z równowagi nie zawracał sobie tym głowy. Przed kilkoma minutami wszedł do apartamentu i zastał zapalone światło w łazience, porozrzucane wokół leki oraz krew rozmazaną na ścianach. To jasne, że martwił się o syna. — Taylor!
Wreszcie nastolatek uniósł niemrawo głowę, obracając ją w jego stronę. Paul zaskoczony cofnął rękę. Oczy Taya, inaczej niż zwykle, szeroko otwarte miały rozbiegane, nieobecne wejrzenie.
    — Adam...? — wykrztusił ojciec.
    — Chyba nic mi nie jest. — Zachichotał w właściwy sobie chory sposób. — Daj mi spać. Jestem zmęczony. — Powrócił do poprzedniej pozycji nieskory do dalszej rozmowy. Mężczyzna wyszedł w milczeniu, na wszelki wypadek chowając klucz, i również opadł bez życia na posłanie. Obudził się po dziewiątej, wziął prysznic, a potem poszedł do pokoju Taya, by upewnić się, że wszystko wróciło do normy. Jednakowoż syn stał przy otwartym oknie w t-shircie i szortach wystawiony na podmuchy coraz bardziej mroźnego wiatru. Ojciec nie powiedział nic, za to zatrzasnął okiennice.
    — Zapraszam cię na śniadanie — rzekł oschle.
    — Nie jestem głodny — bąknął chłopak niesamowicie cicho w odpowiedzi, gdy otwierał szafę. — Powiedz obsłudze, że jest za gorąco — dodał i zaniósł się słabym kaszlem.
    — Chodź ze mną.
Koniec końców obydwaj poszli do hotelowej restauracji. Taylor uraczył się tylko szklanką wody mineralnej, później trzymał ją nieruchomo w dłoniach ze spojrzeniem nerwowo omiatającym salę.
    — Taylor, uspokój się — rzekł Paul, widząc jak syn niemal trzęsie się z gwałtownych, skrywanych emocji.
    — Pragnę cię powiadomić, tato, że mam na imię Adam. Tak pisze na moim akcie urodzenia — odparł powoli z zaciśniętą szczęką, dokładnie artykułując każde słowo; nie oderwał wzroku od sobie tylko znanego obiektu. Paul przetarł oczy zrezygnowany i oznajmił:
    — Adamie, jesteś chory. Wziąłeś tabletki?
    — Nie potrzebuję ich. Dlaczego tak bardzo ufasz wyrobowi, który nie zawsze zadziała albo wywoła zatajone skutki uboczne?
    — To twoja codzienna pora jego zażycia.
Przerażony ojciec postawił przed nim lek, którego Taylor tak usilnie szukał w nocy. Adam uśmiechnął się, jednak oczy pozostały zimne jak stal. Chwycił opakowanie, odkręcił wieczko, ale rękę przesunął wyprostowaną w bok i przechylił je. Wodospad podłużnych pigułek zabębnił o drewnianą podłogę, a obecni w lokalu ludzie odwracali się w ich stronę. Chłopakiem znowu wstrząsnął śmiech, najpierw ten głuchy, bezduszny, lecz z każdą kolejną sekundą przybierający na sile. W końcu szyderczy śmiech nastolatka niósł się po całej sali, skupiwszy na sobie uwagę wszystkich w pobliżu.
    — Niech pan go stąd zabierze! — wrzasnął ktoś z obsługi. Paul strofował potomka, ale bez efektu. Widząc, że słowa niczego nie załatwią, chwycił jego ramiona i wyprowadził stamtąd siłą.
     Oni wszyscy. Nienawidzę cię. To idioci. Odejdź! To okno nie jest niewinne. Odbierzesz mu tej niewinności jeszcze więcej. Przecież nie będę ograniczał się do tego nędznego ciała. Zachłanny. Nie jesteś już moim bratem. Nigdy nie byłem. Nie byłeś. Nikt nie był. Chodźmy razem, ty czegoś chcesz i ja. Każdy czegoś chce. Moje marzenia nie kończą się na tym widocznym horyzoncie. Chcę być jego historią. Moja miłość tu bywała, a ja chcę, żeby przyszła jeszcze raz. Choć będę tylko jej kolejnym kochankiem. Jesteś chory. A ty wraz ze mną, mój drogi. Wesoło mi. Zabiję cię, ty sk...
    — Chłopcze, ten mebel jest stary. To antyk. — Surowy, starczy głos wyrwał go z transu. Otworzył oczy; stał przed nim podstarzały dżentelmen w swetrze, białej koszuli oraz jasnych spodniach prasowanych w kantkę. Znów był sobą. Mógł przysiąc, że to, co mu dolega, przestało kwalifikować się jako choroba. Widział i czuł wszystko, tkwiąc uwięziony we własnym ciele. Siedział w recepcji, czekając na ojca, który poszedł ich wymeldować. Paul chciał jak najszybciej rozpocząć terapię syna. Rano po powrocie do apartamentu kazał mu się spakować. Adam znalazł w kieszeni bluzy jeszcze jeden lek. Wychylił się przez okno i patrzył jak małe, białe kapsułki spadały na brukowany podjazd. Tutaj w recepcji, nie mając niczego innego do roboty, odpłynął. Kiedy nieznajomy zwrócił mu uwagę, z początku nie wiedział o czym mówił do momentu, gdy spojrzał na trzymane w dłoni resztki filiżanki. Pozostałe jej fragmenty razem z zawartością w postaci herbaty  zaścielały sofę i kawałek podłogi, natomiast napój utworzył na obiciu brązową plamę.
    — Przypadek — mruknął, wstając.
    — Ech, współczesna młodzież. Jak cyborgi, jak cyborgi. — Staruszek pokręcił głową.
    — Nie. Po prostu nie kwapię się do nadmiernej ekspresji twarzy.
     — Gdy zobaczysz ducha będziesz tylko patrzył?
    — Sugeruje mi pan coś?
Dżentelmen zaśmiał się sucho.
    — Starczy humor. Sam musisz mieć tyle lat, co ja, żeby zrozumieć.
    — Nie rozumiem żartów nawet mojego pokolenia... nie chcę zrozumieć — odparł chłopak i wzruszył ramionami.
    — Co kto woli. Ale przydałoby się posprzątać ten bałagan. — Skinął na najbliższego pracownika, wskazując sofę. Ten poszedł wezwać odpowiednie osoby.
    — Hm, pracuje pan tutaj?
    — Można tak powiedzieć. — Uśmiechnął się. — Jestem właścicielem tego hotelu.
    — O — zdumiał się Taylor.
    — Edgar McDowell, do usług — rzekł, ściskając dłoń chłopcowi.
    — Taylor.
      Paul patrzył ze zmarszczonymi brwiami na chłopca rozmawiającego z nieznanym mu seniorem, podczas gdy pracownicy hotelu uprzątali bałagan, jaki uczynił. Nie chciał się do nich mieszać, raczej podejść, gdy będzie to konieczne. Rozmowa nie wyglądała na przyjemną, aż podali sobie ręce. Zanim jednak zdążył odebrać pokwitowanie, powietrze przeszył dudniący grzmot. Okna i szklane drzwi do hotelu zasnuł gwałtowny deszcz miotany powietrzem pędzącym z zawrotną prędkością.
    — Ależ pogoda się zepsuła — zauważył ponuro Paul, kątem oka obserwując Taya. Recepcjonistka skrzywiła się.
    — To tutaj częste zjawisko. Deszcz przestanie padać zapewne dopiero w nocy, a drogi przez kilka godzin pozostaną nieprzejezdne.
Mężczyzna przeczesał dłońmi i tak zmierzwione już włosy.
    — Nierozsądne byłoby prowadzenie samochodu w takich warunkach — stwierdził. Bębnił palcami o wypolerowany blat. — Mogłaby pani..?
    — Tak, jasne. — Wprowadziła dane do komputera. Czekała go więc jeszcze jedna noc w tym hotelu, nie z własnym synem, lecz Adamem - mroczną postacią znikąd. A najgorsze według niego było, że Adam uważał go za swojego ojca. Jego głowa kolejny raz zrobiła obrót w kierunku syna, ale dopiero teraz dostrzegł zauważalną zmianę w zachowaniu nastolatka. Mieszanina ulgi oraz strachu wydobyła się z ust ojca:
    — Aleluya, amigo. Jeszcze damy radę.
   Tylko nie wiem jak długo — dokończył w myślach.

     — Ciekawa historia, ale swoją magię takie rzeczy straciły dla mnie, kiedy miałem dwanaście lat — skomentował Taylor historię opowiedzianą przez Edgara. Senior natychmiast zaoponował:
    — Jak to? Te historie zawsze coś w sobie mają. Oczywiście, mówię o tych prawdziwych, ustnych, jakie można usłyszeć od miejscowej ludności.
    — Jeśli tak na to spojrzeć. Ale z tego, co pan mówi, wynika, że każdy hotel jest nawiedzony.
    — Bo w pewnym sensie jest. Bardziej lub mniej odczuwalnie.
Chłopak poruszył się na miękkim bibliotecznym fotelu. Przynajmniej z racji wieczoru była ona opustoszała, ponieważ znaczna część gości wolała uczestniczyć w odbywającym się właśnie balu. Nastolatek tamtego wieczoru poczuł sympatię do atmosfery roztaczanej przez hotelowe uroczystości. Pan McDowell rozpoczął znienacka kolejną historię, a Tay niby słuchał jej, myślami będąc jednak gdzie indziej. Powrócił do rzeczywistości, kiedy dębowe drzwi trzasnęły. Znękana kobieta ze zmęczoną twarzą spotkana poprzedniego dnia szła w ich stronę, jej mina spochmurniała jeszcze bardziej po zauważeniu obecności Taya. Starzec natomiast urwał opowieść moment później, jego twarz stężała, ale odwrócił się do chłopaka z uśmiechem.
    — Chyba na ciebie już czas, młodzieńcze — oznajmił, podnosząc się z fotela. Taylor uczynił to samo. — Sprawy rodzinne — dodał wymijająco.
   — Rozumiem. Dobrej nocy, panie McDowell — odrzekł zaskoczony pokrewieństwem między starcem a ową kobietą i zaczął iść w stronę drzwi. Podświadomie czuł, że atmosfera zrobiła się zbyt napięta, żeby zostać.
    — Uważaj na duchy — cichy głos rozbrzmiał niespodziewanie za jego plecami, więc drgnął niezauważalnie. Twarz kobiety nie zdradzała oznak wesołości, a ton głosu nie sugerował, że żartuje, dlatego chłopak przytaknął zdezorientowany i odszedł. Nie dojrzał przepraszającego spojrzenia Edgara.
   Tym razem ojciec nie brał udziału w konferencji, za to pracowicie ślęczał nad laptopem. Opuści dwie trzecie ważnego spotkania, toteż swoje prace naukowe zamierzał rozesłać mailem. Było to niekomfortowe, zaś konferencje te nie mogły zostać przesunięte na termin późniejszy, co nie stawiało jej członków w korzystnej sytuacji, bacząc na to, że Paul był jedną z najważniejszych osobistości. Jego syn tymczasem wziął prysznic, a kiedy szedł do swojego łóżka, zawrócił i usiadł na kanapie obok mężczyzny.
    — Wiem, że Adam znowu... wszystko zepsuł.
Paul oderwał wzrok od ekranu, by popatrzeć na syna.
    — Nie szkodzi. Doktor Edwards miał rację, mogłem nie zmuszać cię do przyjazdu tutaj.
    — Nie, przecież...
    — Idź już spać. Do Atlanty jest stąd długa droga. — Paul poklepał syna po plecach. Taylor posłuchał go i wrócił do sypialni, gdzie z głową pełną zmartwień, inspirujących opowieści Edgara oraz pytań na temat słów kobiety zapadł w lekki, niespokojny sen.
    Wedle słów recepcjonistki deszcz ustał zupełnie w okolicach północy, pozostawiwszy po sobie gęstą mgłę, jaka, wraz ze złymi warunkami do jazdy, zniknie następnego dnia. To właśnie wtedy tuż po zapanowaniu ciszy sen Taylora został przerwany. Próbował zasnąć ponownie, ale jedynie rozbudził się jeszcze bardziej, a wtedy to usłyszał. Delikatne, acz dobrze słyszalne drapanie po drugiej stronie pokoju.
    Uważaj na duchy — niesłychanie donośnie rozbrzmiał mu w głowie głos kobiety, teraz z nutą agresji. Chłopak zignorował tę myśl i obrócił się na drugi bok, żeby w końcu zmorzył go sen. Po półgodzinie drapanie ustało, ale on nie odpłynął, zamiast tego coś szybko przemykało korytarzami w jedną i w drugą stronę. Zdał sobie sprawę, że ktoś zabawia się jego kosztem, mimo to nie wyszedł z apartamentu. Czy to Edgar McDowell we własnej osobie stroił sobie żarty z gości? Nim zdążył odpowiedzieć na to pytanie, zasnął twardo, lecz nie nastał świt, gdy znowu otworzył oczy. Było cicho, ale usłyszał coś. Sapanie, ciężkie dyszenie zza ściany na przemian z kwileniem. Taylor nie wierzył w duchy, bo istotnie nie miały prawa egzystować, jednak słyszał to wszystko. Myśli chłopaka poczęły formować bardziej wiarygodną hipotezę, kiedy coś w pobliżu zabrzęczało, zapewne tłuczona szyba. Stanął na równe nogi.
   Jeśli to jakieś poronione żarty, to ktoś już mocno przegiął - myślał gorączkowo, tłumił w sobie trwogę.  To wcale nie musiały być potwierdzenia durnych bajeczek dla turystów. Napad, włamanie... Taylor na chwilę zapomniał o oddychaniu. A więc było tak źle. A co, jeśli chorował na schizofrenię, nie zaś na...
     Na mnie — zaszydził Adam. 
    Odejdź, jesteś tylko kawałkiem mojego umysłu. Jestem kawałkiem ciebie. Nie! Och, nie zostawię cię, bracie, kocham cię naszą braterską miłością. Nienawidzę cię, nie jesteś żadnym moim bratem, skurwielu! Znikaj z mojego życia albo sam ci... No co? Siebie zabijesz? Jesteśmy jednością, a więc żyjmy w zgodzie. Nie. Nigdy nie byliśmy jednością, a ja nie choruję na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości. Wynoś się z mojej głowy! Wynocha z mojego życia! Nie, bracie. W twoim życiu pozostanę na zawsze. Bo jesteśmy rodziną. Nie! Dlaczego o mnie nie wiesz? Dla...
    — Odejdź! — wycharczał chłopak leżący na brzuchu na podłodze. Niczym na potwierdzenie tych myśli usłyszał kilka przytłumionych głosów związanych we wściekłej konwersacji na przemian z błaganiem. Paul spał w najlepsze nieświadomy żadnych zjawisk, bo zapewne ich nie było. Jego syn zwinął się w kłębek na podłodze obok łóżka, przytłoczony przez nacierające nań wołania. Unosiły się one nad jego głową, nieustępliwe, pragnące wypalić w umyśle tego niewinnego chłopaka głęboką, psychiczną ranę. Z trudem powstał na równe nogi, w oczach mu pociemniało, a zagubione spojrzenie powędrowało na kraniec pokoju, w zgubną ciemność. Poprzez tą, jakże krótką, jednostkę czasu patrzył na twarz nieznanego mu chłopaka znajdującą się ledwie kilka centymetrów od niego. Ale znikła, bardzo szybko, tak jakby była tylko złudzeniem. Tak też wolał to zaklasyfikować mózg i on sam. Plecionka dziwnych zdarzeń koniec końców wywabiła go na korytarz; żaden kinkiet nie świecił, korytarz tworzył mroczne i odpychające wrażenie. Ostrożnie stawiał stopy na ciemnym chodniku; w pewnym momencie nastąpił na coś wilgotnego, co wbrew pierwotnemu założeniu, okazało się błotem. Ktoś nabrudził w całym korytarzu. Wszystko niespodziewanie umilkło i Taylor natychmiast to zauważył, z całych sił, jakimi dysponował, próbując nie popaść w czającą się na każdym kroku paranoję. Wszakże chyba z niepowodzeniem, bowiem stan ten przerwało głośne, rytmiczne cykanie zegara. Na korytarzu nie było zegarów, dostrzegł ten fakt z dławieniem w gardle. Postanowił wrócić do łóżka, żeby zapomnieć do rana, kiedy pomimo wszystkiego odjedzie stąd i nie wróci nigdy. Już on się o to postara. Kilka metrów od drzwi ze zbawiennym numerem 231 uderzył mu w nozdrza intensywny odór krwi, wobec tego dwoma wielkimi susami pokonał odległość dzielącą go od klamki i wpadł do apartamentu. Oparłszy plecy o drzwi, usiadł na podłodze z głową schowaną między kolana, a dłońmi splecionymi na karku. Oddychał nierówno, serce kołatało ciężko w piersiach, zatem musiał pogodzić się z nieustępliwym brakiem snu, który tej nocy nie nadejdzie.
     Otwórz okno, czujesz duszności. To tylko mgła, mgła, jaka zabija tylko, gdy jesteś na zewnątrz. Pójdziemy na spacer, poddamy się mlecznemu obłędowi — kusił Adam. Ów głos zdał mu się obcy, chociaż był to jego własny. Jeszcze nigdy dotąd Adam nie wykazywał takiej aktywności. Chłopak nikomu nie pisnął ani słowem o tych milczących rozmowach, natrętnej obecności obcej, a zarazem dobrze znanej osoby, stąd wszyscy byli przekonani, że choruje na tę bzdurną chorobę. Czasami to ów nieproszony mieszkaniec jego umysłu przejmował kontrolę, czyniąc go ledwie biernym widzem. Od samego początku zdawał sobie sprawę z obecności Adama, a zaczęło się to tak nagle, jak... Dźwięki gwałtownie wypłoszyły ciszę i choć mógł usłyszeć je wyłącznie on, ponieważ siedział pod samymi drzwiami, zaatakowały go niczym niespodziewany ostrzał artyleryjski. Ciche szuranie na przemian ze spiesznymi krokami dochodziło z bardzo bliska - coś lub ktoś przeszło tuż za drzwiami - a gdy Taylor zastygł w miejscu, dotarł do niego zmęczony wysiłkiem oddech. Chłopak pojął, że człowiek za drzwiami (nie było już mowy o pomyłce) wlecze coś nielekkiego. Ociężale kierował się w stronę windy, która z pewnością dzięki srebrzystemu kluczykowi zjedzie na poziom piwnicy, skąd będzie można niezauważenie umknąć w las. Realistyczna wizja opanowała świadomość Taya, powodując lodowaty dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. Zatem powinien wyjść, sprawdzić.
   — W budynku jest morderca — szepnął, zaś szept ten urzeczywistnił całą sytuację — i mnie też zabije. 
    Chodźmy na spacer. Nieważne, że winda jest zajęta. Widocznie każdy ma coś do roboty o tej magicznej porze. Chodźmy na spacer — zamruczał nieznośny głos. Opanowało go pragnienie, żeby wyskoczyć przez to okno; stłumił je pomny czyim jest tworem.
    — Otwórz je, bracie. Udusimy się tutaj przez tą krew! — rzekły jego usta. Jaką krew? Wówczas dotarło do niego, to co Adam zarejestrował pierwszy. Wyostrzone przez strach zmysły były do tego zdolne nawet przez drzwi. Pozostawiony zapach wisiał w eterze jedynie przez chwilę, potem znikł w powietrzu nasączonym niepotrzebnie drogimi odświeżaczami. Jeszcze jedną rzeczą mającą do tej pory wątpliwe zastosowanie.
     Chcę stąd wyjść! Ona tu jest, jest i zawsze była. To jej ulubione miejsce, chodźmy z nią na spacer! Czeka na nas, widzi mnie. Zatańczmy ten ostatni taniec! - pełen euforycznej niecierpliwości uwięziony w jego ciele duch nakłaniał do działania. Taylor chciał wierzyć, że to może jednak koszmar, ale wiedział, iż z tej mary nie wybudzi się, bo nią nie jest. Usłyszał trzask zasuwanych drzwi windy. Nagły impuls kazał jego ciału powstać i wyjść; uczynił to jak w transie, niby zapominając, do czego się przymierza. Panującą na korytarzu czerń przecinała wąska smuga światła padająca z niedomkniętych całkiem drzwi po prawej.
    — Niemądry postępek — skomentował Adam znów poprzez usta chłopaka. Ten tymczasem zacisnął palce na krawędzi drewnianych drzwi pomalowanych na ciepły ècru, teraz gdzieniegdzie poznaczony brudnymi smugami, nie mając pojęcia, czego spodziewać się znaleźć we wnętrzu. Pchnął je zdecydowanym ruchem, wszakże ta pewność opuściła go, nim jej posmakował. Pierwszym, co ujrzał, było okno z całkowicie wybitą szybą, przez które do pomieszczenia przenikał mroźny wiatr, podkreślając atmosferę grozy. Karnisze leżały na ziemi z ostrymi czubami obleczonymi w krew. To przyspieszyło puls chłopaka, jednakże pokój z porozrzucanymi wszędzie rzeczami, przewróconymi meblami, roztrzaskanymi lampami i zrujnowaną łazienką nie pozbawił go resztek opanowania, za to dokonało tego obszerne łóżko. Pościel w nieładzie pokrywały świeże plamy krwi, także rozbryznięte, w wyniku czego nieprzyjemny zapach wypełniał apartament na wskroś, czemu nie zapobiegło nawet okno.
   Ona nie chce iść. Jest tutaj, czeka na mnie! — Taylor nic na to nie odrzekł stojąc skamieniały ze spojrzeniem wbitym w małe zawiniątko pośród fałdów kołdry. Przemógł silny opór wewnętrzny i zbliżył się tam, a jego ręka powędrowała w kierunku materiału. W gardle mu zaschło, oczy łzawiły jak poprzednim razem, mimo to zdecydowanym ruchem rozgarnął zniekształcenia i natychmiast pożałował, że to zrobił. Małe, pozbawione odzienia niemowlę jeszcze żyło; uniosło słabo powieki i zakwiliło cicho, by po chwili znieruchomieć na zawsze. Na drobnej szyjce widniały fioletowe sińce po próbie uduszenia, lecz przyczyną śmierci dziecka była poważna rana na głowie.
    Taylor cofnął się z szeroko rozwartymi powiekami i cofał się tak, aż plecami uderzył w ścianę. Raptownie jego ciało przeszył wstrząs nie zimny, lecz lodowaty, ścinający krew w żyłach. Chłopak niemal czuł jak serce w nim zamiera, a na skórę występują zimne poty. Chciał zawołać kogokolwiek, lecz głos uwiązł mu w gardle; wszelkie te okoliczności coraz bardziej przypominały koszmar, zły sen. W stanie oszołomienia nie posłyszał kroków wracającego mordercy.
    — Jeszcze ciebie mi tu brakowało, zawszony szczeniaku! — Tay znał ten głos. Starcze brzmienie z lekkim, europejskim akcentem... Mężczyzna ów szarpnął go za włosy, później kolanem wymierzył mu mocny cios w brzuch, zmuszając go do zgięcia się w pół z pełnym bólu jękiem, i rzucił go na jasny dywan. W otumanieniu Taylor nie potrafił walczyć, jednak nie zważając na brak powietrza w płucach, usiłował odeprzeć zadawane przezeń kopniaki. Ze złamanego nosa płynęła obficie ciepła krew, zaś opuchnięta prawa strona twarzy ograniczała widzenie jednego z oczu. — Już ja ci pozwolę bezprawnie wałęsać się po cudzych apartamentach!
   Śmierć, mi amado! Przybyłem, czekałaś, choć wcześniej uciekłem. Teraz chcemy wrócić! - Adam krzyczał wręcz przesycony euforią niewłaściwą temu miejscu i czasowi. To upodobnienie się do ojca poprzez hiszpańskie odzewki wezbrało w chłopaku falą obrzydzenia. Ponadto Adam zaczął przejmować kontrolę; w mgnieniu oka chłopak stał się biernym obserwatorem. Młodzieniec ten potrafił zignorować zadane mu ciosy, a tym samym ból, toteż podniósł się z podłogi usianej kawałkami szkła i natarł na McDowella. Starzec posiadał jednakże więcej siły niż można było wnioskować po wyglądzie, wobec czego chwycił leżący nieopodal karnisz, mierząc nim w chłopaka. Ku jego zdziwieniu Taylor/Adam śmiał się. Ta sekunda wahania wystarczyła, by nastolatek uzbroił również siebie w prowizoryczną kopię i wymierzył nią w starca.
    — To był hołd. Złożył pan jej hołd. A więc trafiłem na równego sobie — orzekł Adam. Edgar sapał z wysiłku i otarł wilgotne czoło, lecz nie zamyślał wdawać się w rozmowę, karnisz wystrzelił do przodu. Kilka centymetrów dzieliło go od wbicia się w tkankę nastolatka, który bez wahania chwycił swój pręt jak kij do baseballa, po czym jednym zamaszystym ruchem trafił go w głowę. Pod McDowellem ugięły się kolana, karnisz wysunął się z palców i mężczyzna na klęczkach, prawie po omacku, szukał zgubionego narzędzia. Adam skorzystał z okazji, miażdżąc mu nos niespodziewanie silnym, jak na tak chude ramiona, prawym sierpowym. Morderca jęknął ze złością, dokładając starań, by dosięgnąć szyi chłopaka. Ale to ręce Adama jako pierwsze odnalazły jego i zacisnęły się w bezlitosnym akcie okrucieństwa. Tay mógł tylko patrzeć jak ukryty dotąd w jego umyśle demon dokonuje swego dzieła. Edgar McDowell drgał konwulsyjnie, a przed jego oczami pojawiały się czerwone plamy, które następnie przeszły w czerń.
    — Przestań! — Słaby krzyk, podobny raczej do szeptu, zatrzymał Adama. W drzwiach, podpierając się z braku sił o framugę, stała córka McDowella. Jakimś sposobem wróciła tutaj. Jej cienie pod oczami pogłębiły się, a policzki zapadły jeszcze bardziej. Z opuchniętych, poranionych warg sączyła się krew. Nie tylko one zostały celem wściekłości ojca. Ze skroni wyzierała rana zadana czymś tępym, zaś prawy policzek nabrzmiały i pokrywający się śliwkowym zasinieniem utrudniał kobiecie wykrztuszenie kolejnych, stosunkowo zrozumiałych słów. Jedna z rąk zwisała bezwładnie u boku, wykręcona pod nienaturalnym kątem, dlatego dama chwiała się nieznacznie na nogach, spośród których jedna na udzie kryła ranę dużo poważniejszą od reszty, niewidoczną jednak pod ubrudzonymi ziemią spodniami.
   Chłopak niechętnie odstąpił od mężczyzny, ale nie spuścił z niego czujnego wzroku. Kobieta zerknęła na martwe dziecko i rozpłakała się, skutkiem czego usiadła na podłodze w miejscu, gdzie stała. Wtedy spojrzenie nastolatka dziwnie zobojętniało, a twarz ściągnęła.
    — Morderców się nie broni — rzekł krótko i skręcił kark starcowi sięgającemu po narzędzie zbrodni. Matka niemowlaka zawyła, lecz już bez protestu, bowiem jej psychika miała dość, natomiast Adam z zadowoleniem patrzył na swoje dzieło. Oszalał. Taylor zniewolony we własnym ciele gwałtownie zaprotestował, choć bezdźwięcznie.
   Ty parszywy ścierwojadzie! To jest moje ciało, moje życie, a ty wszystko zrujnowałeś!
 Goście hotelu, uprzednio usłyszawszy co głośniejsze hałasy, dopiero teraz wychodzili ze swoich apartamentów, jednak większość ludzi nie była przygotowana na widok, jaki na nich czekał. Wreszcie wśród gapiów znalazł się ktoś na tyle rozsądny, żeby zawiadomić policję. Wówczas zdano sobie sprawę, że jest gorzej niż się wydawało. Zalane drogi, ciężko ranna kobieta oraz poważne przestępstwo. Czy śmigłowiec znajdzie w obrębie hotelu jakiekolwiek miejsce do lądowania?
   Adam na powrót dał się ujarzmić, zostawiając roztrzęsionego Taylora na zakrwawionym dywanie. Kilku mężczyzn skrępowało mu ręce, ale zraniona kobieta sprzeciwiła się temu, zanim straciła przytomność. W każdej chwili mogła umrzeć. Nagle przez tłum przedarł się zaspany Paul i dopadł do syna, który nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w okno; nawet nie oddychał.
    — O nie, znowu — wymamrotał, potrząsając nim z lekka. Gdy zorientował się, co ów nastolatek uczynił, ciężar zaległ na jego duszy. Zacisnąwszy szczękę, nie patrzył na jego dzieło. Ale wstrząsnęły nim dodatkowo fakty samych okoliczności. To miało być takie spokojne miejsce... W pewnym momencie Taylor nabrał powietrza do płuc i począł krzyczeć, przez co ludzie osłupieli na moment. Paul pędem zaprowadził go do swojego apartamentu, klnąc na samego siebie; los stroił mu okrutne żarty.
    — To nie byłem ja, Paul — wymamrotał, odzyskawszy panowanie nad sobą. — Adam zaczyna... zaczyna całkowicie przejmować kontrolę.
    — Uwzględnimy ten fakt — Ojciec z trudem skrywał podenerwowanie — bo jeszcze wylądujesz przy białym stoliku. I obydwaj wiemy, co będzie potem.
  Leżący na łóżku Paula chłopak raptownie przemówił zduszonym głosem:
    — Paul, ja nie jestem chory.
Mężczyzna rzucił mu zmęczone spojrzenie.
    — Nie martw się, rozpoczniesz terapię najszybciej jak się da. Niezależnie od policji.
    — Czy ty mnie słuchasz? Terapia tutaj nie pomoże!
    — Taylor, proszę uspokój się. Jedyny pozostały nam lek to jakieś środki nasenne. - Chłodny głos ojca sprawił, że Tay popadł w przygnębienie. Nie został nikt; chłopak nieodwołalnie został nazwany czubkiem.
   Jesteś słaby. Nie potrafisz i gdyby nie ja... Zamknij się! Zrobiłem, co trzeba, T. Chcemy odejść obaj, więc dlaczego tak się tego wypierasz? Ktoś na nas czeka, bardzo szczególna osoba. Śmierć nie ma osoby! To tylko słowo. Pojęcie bez większej wartości. Odejdźmy. Teraz albo nigdy. Nigdy. Nie wiesz, co robisz. Nie jestem czubkiem. Ale zdajesz sobie z tego sprawę tylko ty. Tacy są ludzie. Chodźmy, bracie!
    —Nie! — wrzask dobył się z gardła Taylora całkiem niespodziewanie. Paul westchnął i usiadł obok niego bez słowa. Moment później nocne powietrze zmącił ryk lądującej maszyny, ale syn leżał z zamkniętymi oczyma, a jego klatka piersiowa unosiła się miarowo. Zasnął. Niepokój wydrążył sobie drogę do serca Paula i geolog wyjrzał strapiony przez okno. Jego rodzina umarła, tylko on nie dostrzegł tego w porę. Zostawił śpiącego chłopca i poszedł w towarzystwie innych ludzi powitać służby i ratownictwo. Tak, człowiek w stresie popełnia wiele błędów i o wielu sprawach zapomina...

     — Nie zwlekaj, synu — wyszeptała filigranowa postać i ujęła dłoń nastolatka z delikatnym uśmiechem. Adam wpatrzony w nią wolno pokiwał głową, a wtedy jej roześmiana twarz rozpłynęła się. Na nowo ukazała się przed nim sypialnia, ale pusta. Promieniejące pięknem oblicze tym razem było widoczne w oknie. Chłopiec wzniósł okrzyk:
    — Mamo..!
    — Podążaj za swoją matką, nie zaś obietnicą — przemówiła łagodnie. Wyciągnęła ku niemu rękę w geście przywołania. Wstał więc i podszedł do szyby, jednak jej postać wisiała teraz w powietrzu znacznie dalej. Skupiony wyłącznie na niej wspiął się na parapet, a ona nadal wołała go tęskną pokusą.
   Adam! Adam, przestań, ona nie istnieje! Jesteś głupcem! Odejdź i zostaw mnie w spokoju, to moje życie! To wszystko jest moje! - krzyczał przerażony Taylor niezdolny uwolnić się z krępujących go więzów świadomości Adama. Ten natomiast zachwiał się na granicy kontroli, toteż Tay wykorzystał swą okazję.
    — Zostaw mnie! — wrzask ów wydostał się z jego ust i odbił echem; chłopak odzyskał panowanie, lecz Adam milczał. Mógł uznać to za dobry znak, gdyby stopa nie natrafiła na pustkę, a on nie runął w dół. Zimne powietrze kąsało jego skórę, okna przesuwały się w zawrotnym tempie; ludzie w dole dostrzegli go, jednak... Pozostało mgnienie oka do uderzenia w ziemię, gdy dźwięki ucichły, a Taylor znieruchomiał w zastygłej czasoprzestrzeni. Oniemiały rozglądał się na boki, mimo to nie potrafił poruszyć resztą ciała.
    — Nie jestem głupcem, bracie, lecz oszukuję cię. Niestety, przestałeś rozróżniać rzeczywistość i iluzję — rzekł Adam. Tay patrzył właśnie na przesuwające się mu przed nosem dzieciństwo, zaś jego słowa nareszcie dotarły do niego w pełni.
    — Wynoś się z mojej głowy. Nie wystarczy ci to, co już zrobiłeś?
    — Dobrze. Ale to niczego nie zmieni.
    — Dlaczego tak pragniesz mojej śmierci?
    — Nie... nie chodzi mi o ciebie. Mam na myśli naszą rodzinę, bracie.
    — Nie jesteś moim bratem!
    — Mylisz się, a ja nie chcę niczego tłumaczyć. Paul winien był to zrobić. Jedyną rzeczą, jakiej pragnę, jest rodzina. Twoja matka na ciebie czeka, bracie, ja natomiast nie odzyskałem jeszcze wszystkich bliskich.
    — Co ty zrobiłeś?! — Przed oczyma Taya ukazała się kostnica i mały chłopiec w swoich starych, ulubionych trampkach otwierający te przeklęte drzwiczki. Adam zachichotał.
    — Manipuluję twoim umysłem. Już spadłeś.
    — Nie..!
   Obrazy znikły, czas przyspieszył, a ziemia była coraz bliżej. Taylor nie krzyczał; w pewien sposób był już martwy, spadał z opuszczonymi powiekami, tak przerażająco spokojny. Poddał się. Nawoływania ludzi na dole zlały się w jedno... Cisza.

     Paul zrozumiał swój błąd, kiedy było za późno. Dotarłszy do apartamentu, ujrzał tylko otwarte okno, tak nieruchome, jak przedtem. Odsłonięta zasłona zaburzyła jakiś niepisany pakt normalności, zgubiła spokój i w opustoszałej sypialni prezentowała sobą chaos.
    — Mój syn... — wyrwało się z jego ust, nim powiódł spojrzeniem w dół poprzez okno, ale nie zatrzymał oczu na nieruchomym kształcie, powłóczystym krokiem wyszedł na korytarz i wsiadł do windy, gdzie równie niespiesznie obserwował mijane piętra. Zgaszony obszedł zabudowania i zatrzymał się przy nielicznej grupie sanitariuszy stojących wokół jego martwego syna, utorował sobie przejście i patrzył. Patrzył. Patrzył i patrzył...
    Na mokrym bruku pokrytym starymi, wilgotnymi liśćmi leżały dwa ciała. Obok pobladłego Taylora  spoczywały zwrócone do towarzysza twarzą zwłoki jasnowłosego chłopaka.
    — Jak to jest możliwe? — wychrypiał. Adam był taki, jakiego wyobrażał sobie przed dwudziestoma laty, ale przecież zmarł, gdy miał osiem miesięcy. Para znalazła go w łóżeczku leżącego bez życia i do tej pory Paul nie wiedział, dlaczego tak się stało. Nie potrafił wspomnieć o tym swojemu młodszemu synowi, a po pojawieniu się alter ego chłopaka zamknął usta ostatecznie.
   Uklęknął przy chłopaku i otoczył go ramionami. Uciszony Taylor wydał mu się z nagła niesłychanie drobny. Wzrokiem mętnym i bez wyrazu przesunął po twarzy Adama.
    — Mam tylko jednego syna — obwieścił osłupiałym ratownikom i poszedł.

    Mroźny wiatr smagał go po twarzy, poprawił więc kołnierz grubej kurtki i niedbale rozgarnął butem skupisko brązowych kamieni. Obserwował przez chwilę zamarzniętą na kość ziemię w obrębie swoich stóp, po czym spojrzeniem wywędrował w tchnące lodowatym powietrzem pustkowie przed nim. Długi, wąski pas nagiego podłoża z obu stron otaczały wysokie, także pozbawione roślinności, góry, zaś na przedzie wyrastał ośnieżony stożek wulkanu.
    — Jesteśmy blisko. Prawdopodobnie będziemy musieli obejść wulkan — oznajmił towarzyszącemu mu mężczyźnie, który wraz z całą obecną tu ekipą przyleciał z Paulem na Kamczatkę, gdzie w najzimniejszym miesiącu całego roku mieli prowadzić badania. Geolog pragnął zapomnieć o wszystkich minionych zdarzeniach bądź przynajmniej zaprzątnąć głowę czymś innym na jak najdłuższy czas. Morderstwo w hotelu rozniosło się po kraju i przez kilka dni stanowiło pożywkę dla mediów. Zabite niemowlę było dzieckiem dwudziestotrzyletniej Pam McDowell, córki właściciela hotelu i urodziło się w wyniku nieplanowanej ciąży. Edgar nie chciał bękarta w rodzinie i widocznie bardzo wziął to sobie do serca...
    Zgadza się, śmierć była gościem w tym hotelu i zabrała ze sobą trochę więcej niż skradzione mydełka. — Paul skrzywił się na to określenie.
    — Nie mogę wyzbyć się myśli, że jesteś chory, człowieku. W taką pogodę... — zażartował mężczyzna, rozkładając ręce. Jednakże Paul od jakiegoś czasu odzywał się tylko, kiedy było to konieczne, a każdy żart przyjmował z dystansem, zbywając go, o ile zaistniała taka możliwość.
    — Nie martw się o mnie.
Telefon schowany w kieszeni zaczął wibrować, oznajmiając próbę nawiązania połączenia. Nie popatrzywszy na ekran, przytknął urządzenie do ucha.
    — Czekamy, tato — pełen zniekształceń i urywek głos popłynął ze słuchawki, zanim geolog cokolwiek powiedział i rozłączył się w tej samej chwili. Mężczyzna przystanął wstrząśnięty, telefon uderzył o kamienie.
   Tutaj nie było zasięgu.

   
  
    
  
   




piątek, 30 stycznia 2015

Naznaczona.

Naznaczona.

    Ten dzień zapisał mi się w pamięci już na zawsze, a tych następnych po prostu nie zapomnę.
Były to moje osiemnaste urodziny. Rodzice obudzili mnie tradycyjnym "sto lat" i jako prezent wręczyli kluczyki od samochodu, którego będę mogła użytkować po zdaniu egzaminu na prawo jazdy. Resztę dnia spędziłam zwyczajnie, nie robiłam przyjęcia. Zamiast tego miałam wyjść gdzieś z przyjaciółmi, choć nie zdradzili mi, gdzie mnie zabierają. Taki miał być ich prezent. Nie znosiłam niespodzianek, ale ten jeden raz postanowiłam dać za wygraną. Wreszcie o dziewiętnastej wyszłam z domu, zdążyłam zauważyć, że spojrzenia matki i ojca wyrażały troskę. Nie przejęłam się tym. Może nadal nie mogli się pogodzić z faktem, że ich córka nie jest już małym dzieckiem. Na podjeździe stał  srebrny samochód, a w nim dwie znajome osoby. Długowłosy Rafał z zamiłowaniem do okultyzmu i Kamila, jak zwykle milcząca, utalentowana malarka. Ci ludzie byli dla mnie jak rodzina. Byłam wśród nich najmłodsza. Kamila miała dziewiętnaście lat, Rafał zaś liczył sobie już dwadzieścia wiosen. Trzymali buzie na kłódki, aż przywieźli mnie do celu. Koncert, i to nie bylejaki koncert, bo mojego ulubionego zespołu. Nie posiadałam się z radości, bowiem ta grupa wystąpiła w Polsce tylko raz od początku swej kariery. Kiedy staliśmy w kolejce do kasy, wiatr odsłonił mi szyję. Rafał dotknął palcem miejsca tuż za moim uchem i spytał, marszcząc brwi:
    — A co to takiego? Tatuaż?
Była tam mała brązowa plamka, która przy bliższych oględzinach okazała się być koślawym pentagramem. Mimowolnie położyłam na tym miejscu dłoń.
    — Nie, to znamię. Urodziłam się z takim.
Rafał nadal zdradzał oznaki niepokoju.
    — Wiesz, trafiłem ostatnio przypadkiem na pewien artykuł. Pisano tam że takie znamiona... — Nie dokończył, bo natychmiast mu przerwałam.
    — To przypadek. Nic, nad czym trzeba się zamartwiać.
    — Nie o to mi chodzi, Kornelia. Raczej co takie symbole znaczą.
    Westchnęłam.
    — Tysiące razy to roztrząsałam i doszłam do jednego wniosku, a mianowicie żadnego.
    —  Ech, niech ci będzie, porzućmy ten temat - powiedział w końcu chłopak. Tak czy siak, doskonale wiedziałam, że on akurat będzie jeszcze nad tym rozmyślał. Pół godziny później dostaliśmy się wreszcie za bramki. Cały wieczór minął nam świetnie. Miejsca przy scenie robiły swoje, a do domu wróciłam z płytą podpisaną przez wszystkich członków zespołu, w kieszeni kurtki.     Kiedy jednak weszłam do salonu, czekała na mnie kolejna niespodzianka. Siedzieli tam moi rodzice i babcia. Wszyscy milczeli, a atmosfera była napięta. Moi rodzice nie przepadali za babcią. Była chłodna i niewzruszona, każdego przenikała swym ostrym spojrzeniem. Wydukałam krótkie powitanie i poszłam do swojego pokoju zdjąć wierzchnie okrycie. Zamykałam drzwi szafy, gdy do pokoju weszła staruszka.
    — Coś się stało? — spytałam, starając się utrzymać przyjacielski ton. Nie miałam do babci żadnych uprzedzeń, ale sama jej obecność wystarczała, by czułam się nieswojo. Ona jednak się wszystkiego domyśliła.
    — Nie, zajmę ci tylko chwilę. Dziś skończyłaś osiemnaście lat, cieszysz się? — Podeszła do okna i wyglądała przez nie odwrócona do mnie tyłem.
    — Tak... to tyle nowych możliwości.
    — I niebezpieczeństw.
    — Co?
    Kobieta spojrzała na mnie.
    — Nie przesłyszałaś się. Właśnie po to się tu zjawiłam. Chcę ci oznajmić, że od dzisiejszego dnia, to znaczy od osiemnastych urodzin może grozić ci niebezpieczeństwo.
    Tego się nie spodziewałam.
    — Ale dlaczego? — Uniosłam ręce w geście niewiedzy. Nagle wpadło mi do głowy, o co może jej chodzić. — Babciu nie jestem taka lekkomyślna. Potrafię się o siebie zatroszczyć.
    — Chciałam przez to powiedzieć, że nie wszyscy są... całkowicie bezpieczni. Powiedz mi, czy wierzysz w Boga?
    — Jasne.
    — To dobrze. Ta wiara jeszcze ci się przyda.
Usiadłam na skraju łóżka, nerwowo obracając telefon w dłoniach. Chyba nie twierdziła, że jestem ateistką? Sytuacja zrobiła się stanowczo zbyt dziwna, jak na mój gust.
    — Mogę wiedzieć, jaki miałaś powód, żeby zadać mi to pytanie?
    — W swoim czasie, teraz nie zrozumiesz. Ale mniejsza z tym. Mam dla ciebie prezent.
Sięgnęła do swojej kremowej torebki i wyciągnęła małą figurkę konia stającego dęba. Miał rozwianą, płomienną grzywę i taką samą czerwoną sierść. Stał na brązowej podstawce z białą, tabliczką, na której wygrawerowane widniało imię "Belemikas". Babcia wskazała to miejsce palcem.
    — To jest jego imię. Musisz nazywać go właśnie w ten sposób.
    Wzięłam posążek do rąk i obejrzałam z bliska. Oczy zwierzęcia lśniły jak żywe.
    — Po co?
    — To będzie swego rodzaju twój własny amulet. W momencie zagrożenia wystarczy, że wypowiesz nadane mu imię.
    Roześmiałam się. Teraz odkryłam, że ta starsza kobieta jest w dodatku dziwna.
    — Najpierw pytasz się o Boga, a teraz mówisz mi o jakichś zabobonach? — spytałam ostrożnie. Jej oczy pozostały poważne. Nie robiła sobie żartów. Swoją drogą, to by do niej nawet nie pasowało.
    — To nie jest żaden przesąd. Po prostu zapamiętaj sobie moje słowa. Dobranoc, Kornelio —powiedziała i odeszła w kierunku drzwi. Zbliżyłam się do okna i zdążyłam zobaczyć światła odjeżdżającego samochodu. Nie miałam specjalnej ochoty pytać rodziców czy wiedzieli, o co chodziło babci Helenie. Położyłam ozdobę na komodzie i poszłam obejrzeć jakiś film.    
    Tak jak się spodziewałam, następny tydzień minął mi bez jakichkolwiek zdarzeń zasługujących na miano niebezpiecznych. Szkoda, że do czasu. W piątek padłam do łóżka zmęczona ciężkim treningiem po lekcjach.  Obudziło mnie intensywne światło i hałas. Nie mogłam poruszyć żadną kończyną, coś je krępowało. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że był to gruby, ciężki łańcuch. Ktoś przywiązał mnie nim do pnia drzewa. Poznałam to miejsce, pobliski las. Światło wydobywało się z reflektorów dużego land rovera, nie widziałam kierowcy, ale przeczuwałam, że był to mężczyzna. Usłyszałam krzyk kilku innych głosów. Rozejrzałam się i ujrzałam kilkanaście dziewcząt w takim samym położeniu. Psychopata w samochodzie dodał gazu, mając ruszyć na jedną ze swych ofiar, ja natomiast ze zgrozą wyobraziłam sobie, jak wjeżdża w brzuch jakiejś biednej dziewczyny, miażdżąc wszystkie wnętrzności, aż pozostanie tylko krwawa masa. Szykowałam się na pewną śmierć, lecz wówczas przypomniała mi się rozmowa z babcią. Może był to mój jedyny ratunek, choć nie potrafiłam uwierzyć w moc jakiejś durnowatej figurki. Wydawało się to absurdalne, ale tonący chwyta się każdej deski. Wzięłam głęboki oddech i ile sił w płucach poczęłam krzyczeć:
    — Belemikas! Belemiiikaas!
    Nie spodziewałam się żadnej reakcji, prócz dodatkowego rozwścieczenia napastnika, gdy niebo na wschodzie rozjaśniła potężna łuna ognia, a chwilę później na polanę wbiegł wielki ogier. Spod kopyt ciskały mu iskry zostawiając na suchej ściółce spalone ślady, ognista grzywa i ogon powiewały w pędzie, a czerwona sierść lśniła w blasku emitowanym przez jego ciało. Zatrzymał się przy mnie, spojrzał pełnymi życia czarnymi oczyma i jednym ruchem kopyta stopił łańcuch czyniąc mnie wolną.
    — Uwolnij resztę — rzekł i pogalopował ku mężczyźnie. Miał trochę zniekształcony głos, taki nieludzki. Nieopodal leżały porzucone przez psychopatę kleszcze, podniosłam je i pobiegłam do pierwszej nastolatki. Podczas gdy oswobadzałam kolejne osoby, Belemikas uderzył w bok pojazdu od strony kierowcy, jednak tamten bez szwanku wytoczył się po drugiej stronie. Zwierzę zaszarżowało wprost na niego, ale pomimo mocnego uderzenia, facet natychmiast stanął na równe nogi. Palce przemienił w długie pazury, a ubrania rozdarły się pod naporem muskularnego ciała pokrytego łuską. Istota wyglądała jak olbrzymia jaszczurka z łbem węża, w jej oczach zaś tliła się ciemność w najgorszej możliwej formie. Stanęła na dwóch łapach i skoczyła na mojego obrońcę. Koń uchylił się i przybrał postać silnego mężczyzny w długim płaszczu bez rękawów. Grzywa stała się płomiennymi włosami, a w dłoniach zmaterializowały się dwa miecze z poszarpanymi ostrzami rodem z powieści fantasy. Zamachnął się nimi i z pół salta przeciął kreaturę na pół. Zmieniła się w popiół. Belemikas znów pod postacią zwierzęcia oddalił się w stronę miasta. Niebawem wrócił. Ponownie do mnie podszedł, ukłonił się i zmniejszył do rozmiaru posążka. Wzięłam go natychmiast i usiadłam opierając się o pień. Co to było? Musiałam szybko spotkać się z babcią. Moja mocna psychika dawała radę i się nie załamałam. Nie wiedziałam tylko na jak długo. Reszta dziewczyn nie przestała płakać, ja jakoś nie mogłam się na to zdobyć. Na miejsce przyjechał kolejny samochód, tym razem była to babcia. Oczekiwałam widoku tak dobrze mi znanych siwych włosów i siateczki zmarszczek na twarzy, dlatego cofnęłam się gdy z auta wysiadła kobieta w sile wieku, z kasztanowymi włosami i bez zmarszczek. Widząc moją reakcję rzekła:
    — Wbrew pozorom to ja, Kornelio. — Chyba znów czytała z mojej twarzy jak z księgi, bo dodała:     — Wszystko wyjaśnię ci co do słowa później. Teraz muszę sprzątnąć ten bałagan.
Wezwała policję, tłumacząc, że szaleniec zdołał uciec. Przedtem jednak uprzedziła wszystkie obecne dziewczęta, iż mają nikomu nie mówić o tym co tu zaszło. O dziwo zgodziły się bez wahania. W końcu, kto by im uwierzył, że między sobą walczyły tutaj dwie istoty, których, no cóż, normalnie nie powinno się nigdy spotkać? Byłam pewna, że z moich ust również nie wyjdzie żadne zdanie na ten temat. Helena wyciągnęła butelkę pełną wody i polała szczątki potwora. Zasyczały i znikły w chmurze pary. Policja i rodzice wszystkich ofiar psychopaty dotarli na miejsce. Moi porwali mnie w objęcia.
    — Jak usłyszałam co się stało... Tak się bałam, Boże, nawet nie miałam pojęcia, że ciebie już nie ma w domu! — wyszeptała mama. Tata stał i w milczeniu wymieniał spojrzenia z babcią, podeszłam do nich i zażądałam wyjaśnień. Zabrali mnie do domu, tam usiedliśmy w kuchni. Rozmowa ta była długa i oszczędzę Wam szczegółów. Nad ranem udałam się do łóżka z istnym mętlikiem w głowie. Byłam naznaczona przez szatana. Babcia powiedziała, że wybiera ludzi, którzy są wystarczająco silni, a gdy ukończą osiemnaście lat zabija ich i czyni demonami bez duszy. Mężczyzna usiłujący mnie wcześniej zabić również nim był. Nie wiedział tylko, która to ja. Belemikas był demonem wyzwolonym przez Helenę, która z kolei okazała się łowczynią. Nie starzała się. Jeśli mój "obrońca" spełni określoną ilość dobrych uczynków, zostanie uwolniony. Nie miałam wyboru, musiałam to wszystko jakoś przetrwać.
    — I ostatnia sprawa: za żadne skarby nie pozwól, by figurka się rozbiła. Nieważne czy przez ciebie, czy kogoś innego — przestrzegła mnie Helena, wsiadając do pojazdu. Od tego czasu posążek towarzyszył mi wszędzie. W nocy trzymałam go pod poduszką, a dniami nosiłam go wszędzie ze sobą. Obsesja. Nikt nie wyjaśnił mi dokładnie w jaki sposób będzie się przejawiać działalność demonów w moim otoczeniu, wiedziałam jedynie, że jestem w niebezpieczeństwie. Chciało mi się już z tego śmiać, dlaczego ja? Haha...
    W poniedziałek musiałam iść do szkoły. Jeden z robotników budujących centrum handlowe zrzucił na mnie umyślnie duży, stalowy pręt. W ostatniej chwili się cofnęłam i wezwałam Belemikasa. Tak jak poprzednio babcia polała prochy wodą święconą. Teraz, gdy nie zabrała jej w pośpiechu, zauważyłam, że przechowuje ją w srebrnym pojemniku przypominającym termos. Wtorek: zakonnica z krucyfiksem, doprawdy nie miałam pojęcia jak zamierzała go we mnie wbić, trzymała go odwróconego górą do dołu. Środa: facet z łukiem. Czwartek: dziesięciolatek z nożem. Piątek: nic. No właśnie, mnie również to zastanowiło. Nie poczułam ulgi, bo przypominało bardziej ciszę przed burzą.
    — To zły znak. Będziesz musiała uważać jeszcze bardziej niż do tej pory — powiadomiła mnie Helena (jakbym już tego nie wiedziała).  — Pojawi się ktoś, po kim byś się tego nie spodziewała. Nikomu nie ufaj. Nawet przyjaciołom i rodzinie. Zrozumiałaś?
    Wolno pokiwałam głową i wbiłam wzrok w okno. Miałam trzymać się na dystans od dwóch osób, którym ufałam bezgranicznie i mówiliśmy sobie wszystko. Wszystko! Wyjęłam telefon i każdemu z osobna wytłumaczyłam problem. Już wiedzieli co się ze mną stało, kiedy w zeszłą sobotę wszystko im wyznałam Rafał rzucił mi spojrzenie typu "a nie mówiłem?". Dowiedziałam się wówczas również, że... kontaktuje się z Heleną. Pobierał od niej nauki kilka lat temu. Był tropicielem. Tropiciele ponoć potrafili obronić się przed opętaniem, a ja chciałam, żeby okazało się to prawdą.
     W weekend wybrałam się z nimi na festiwal w naszym mieście. Poznałam fajną dziewczynę, przedstawiła się jako Julka. Chciała, żebyśmy tak zdrobniale na nią mówili. Miała długie, żółte włosy z pomarańczowymi końcówkami i wygolonym bokiem. Wyglądała nieprzeciętnie. Rafał wymruczał cicho zdanie w jakimś języku (zgadywałam, że łacinie), patrząc na Julkę. Obserwował ją jeszcze przez chwilę i dał sobie spokój, przynajmniej nie zauważyła. Odciągnęłam go na bok.
    — Co ty wyprawiasz? Ona jest normalna, co by sobie pomyślała, gdyby zobaczyła, co robiłeś!?
    Chłopak wzniósł oczy ku niebu.
    — Jak masz być ostrożna, to na serio bądź.
    — Masz rację... przepraszam.
    Potarłam odruchowo znamię i wróciłam do reszty. Wieczorem pisałam z nowo poznaną i dowiedziałam się, że nie mieszka w tym mieście. Wraz z ojcem przyjechali tu odwiedzić grób jej matki i rodzinę. Mijały kolejne dni i nadal nic się nie działo. Kupiłam kilka książek o demonologii i tym podobnych, ale nie dowiedziałam się niczego szczególnego. Tak, jakby ten temat był jakimś tabu. W środę spotkałam Julkę; trochę mnie to zdziwiło. Zaprosiła mnie na spacer po parku, oczywiście zgodziłam się. Bardzo polubiłam tę osobę, choć teraz udało mi się dostrzec w jej oczach smutek oraz strach, które znikły, gdy tylko zorientowała się, że na nią patrzę. Niefortunnym zbiegiem okoliczności zapomniałam o ostrożności.
    Przeszłyśmy cały obrany sobie teren i znajdowałyśmy się w bardziej zalesionej części parku, kiedy drogę zastąpił nam brodaty mężczyzna. Po oczach wiedziałam, że to kolejny demon.
Zawołałam Belemikasa. Nie wiedziałam, co z Julką, ale jej już nie było. Stała za moim wrogiem. Usta uformowała w bezgłośne "przepraszam". Widziałam jak bardzo bała się demona.
    — Tato, przestań! — jęknęła rozpaczliwe, lecz ojciec ruchem ręki odrzucił ją na najbliższe drzewo. Straciła przytomność. Belemikas natarł na wysłannika piekieł, czekało go jednak zaskoczenie, bo odparł jego atak bez najmniejszego wysiłku. Narastało we mnie przerażenie, patrząc na coraz bardziej chylącego się ku upadkowi obrońcę. Ponadto mogłam tylko stać bezczynnie, dlatego podbiegłam do Julki. Mimo że mnie wydała, zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo terroryzował ją własny rodzic będący demonem. Poklepywałam ją delikatnie po twarzy; nie reagowała. W tamtym momencie na jej nadgarstku zobaczyłam małe, brązowe znamię w tym charakterystycznym kształcie. Świetnie, jeszcze tego brakowało. Belemikas odnosił coraz poważniejsze rany i postanowił zakończyć tą potyczkę. Udało mu się przeciąć demona na pół, lecz napastnik w ostatniej chwili zatopił klingę swej broni w jego ciele. Wrzasnęłam. Obydwaj zmienili się w kupki popiołu. Patrzyłam na to dobrą minutę, tracąc wszelką nadzieję, i było mi okropnie żal wyzwolonego demona. Czy teraz miał wrócić z powrotem do szatana? Coś zaczęło się dziać. Jego pozostałości powoli zmieniały barwę na coraz jaśniejszą, aż znikły zupełnie.Zrozumiałam, został uwolniony. Nie zawiadomił o niczym Heleny, więc musiałam zrobić to sama. Jeśli nie zneutralizuje się prochów w porę, ten zły mógł się odrodzić... Tak mówiła Helena.  Wybrałam jej numer i streściłam pokrótce całe zdarzenie. Nie czekałam długo, przyjechała już po pięciu minutach, a Julka odzyskała świadomość. Na miejscu znalazł się też Rafał. Gdy Julia spojrzała na mnie zakryła twarz dłońmi, by jej ciałem wstrząsnął szloch, którego w żaden sposób nie mogła opanować.
    — Tak cię przepraszam, Kornelio. Zmuszał mnie do tego... chciał zabić też mnie, żebym była demonem. Jak on. Kochał szatana.
    Naprawdę było mi żal tej dziewczyny. Przytuliłam ją.
    — Wiem.
    Helena skwitowała nas spojrzeniem.
    — Nie masz już obrońcy, a znalezienie nowego potrwa zbyt długo — stwierdziła. — Dlaczego mnie nie posłuchałaś?
    — Skąd miałam wiedzieć, że jej ojciec jest sługą diabła?
    Nie odpowiedziała. Wszyscy wsiedliśmy do jej samochodu, jechaliśmy z niedozwoloną prędkością, do tego babcia prowadziła dość agresywnie. Jednak dało się ją wyprowadzić z równowagi. Nie zdążyliśmy wjechać na ulicę przy której mieszkam, a pojazd zatrzymał się, odchylając lekko do tyłu, pchany niewidzialną siłą. Każdy wysiadł na polecenie Heleny. Na drodze kilka metrów przed nami stał mężczyzna z  czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu, ubrany w gustowny smoking z poprzedniej epoki. To już nie był żaden demon, ale sam książę piekieł objawił się nam. Takim wcieleniem jakie mogli pojąć ludzie pewnie zwiódł już niejednego (lub niejedną).
    Oczywiście perfekcyjny w każdym calu i zły.
     — Zabiłaś moich najlepszych posłańców —  powiedział z uśmiechem, kierując te słowa do babci. Samochód zapalił się i skurczył przygnieciony, odcinając nam być może jedyną możliwą drogę ucieczki. Szatan skierował swój palący, ale zimny wzrok na mnie, blizna zaczęła niemiłosiernie pulsować bólem. Krzyczeć, krzyczałam, lecz nikt nie wiedział jak mi pomóc. Traciłam oddech, obok Julka przechodziła to samo. Nic nie widziałyśmy pogrążone w cierpieniu, jedynymi dźwiękami były krzyki bliskich mi osób. Krzyki, które teraz śnią mi się po nocach, uniemożliwiając ponowne zaśnięcie. W jednej chwili wszystko ucichło. Nie chciałam wiedzieć, co się stało. Ciemnowłosy ruszył ku nam, kiedy ból trochę ustąpił. Udało mi się rozejrzeć wokół, choć żałuję, że to zrobiłam. Babcia i Rafał leżeli bez życia obok płonącego samochodu, a ich oczy wyglądały jak dogasające, ale wciąż żarzące się węgle.
    — Nie... — Nie miałam siły wydobyć z gardła nic, prócz zachrypniętego szeptu, policzki obmyły mi gęste łzy. Chwycił nas obie za włosy i uniósł na wysokość swojej twarzy.
    — Wiecie jak rzadko robię to, co teraz? A ty, Julio, powinnaś przeprosić swego ojca, który uczynił dla ciebie tyle dobra, byś mogła mi służyć.
    Dziewczyna otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale on ją uprzedził:
    — Wiem, co chcesz mi oznajmić, ale twoje obrzydzenie mnie nie powstrzyma. Co za różnica, dziecko?
    Wyjął z kieszeni klucz i podrzucił w górę. Przed nim pojawił się delikatny zarys drzwi. Chwycił mnie i Julkę za włosy, następnie poszedł w ich kierunku. Nie mogłyśmy w żaden sposób się uwolnić, był zbyt silny i nie reagował na ból. Nim jednak przekroczył swoją bramę, padło przed nim na ziemię światło, stając się coraz intensywniejsze. Blask poraził moje oczy, a kiedy przygasł, zobaczyłam grupę jasnych postaci. Poznałam osobę stojącą na czele.
    — B-bel... — szepnęłam i spuściłam głowę z wyczerpania. Belemikas już nie miał swojego dawnego stroju. Stał się aniołem, a aniołowie mieli długie szaty kryjące kolczugi. Nie zmieniło się to ponoć od wielu setek lat. Rozgorzała walka, jednak tego nie widziałam, bowiem szatan rzucił Julię i mnie na twardy asfalt. Krew z rozciętego czoła skutecznie przesłoniła widok. Dane było mi zobaczyć jak wyzwolony demon odbiera klucz szatanowi, a ten przekracza bramę swojego królestwa, by jeszcze długo przez nią nie wrócić. Klucz został zniszczony. Zanim władca podziemi zdobędzie nowy, minie sporo czasu. Ale to nie była jedyna taka furtka do naszego świata. Nie wiedziałam czy było po wszystkim, nie chciałam myśleć... i zapomniałam. Wiedziałam, że stało się coś złego, lecz wtedy wolałam stracić świadomość. Obudziłam się w swoim pokoju. Sama. Pamięć natychmiast dała o sobie znać, lecz nie byłam przygnębiona. Ciągle miałam wrażenie, że wszystko było dobrze, ktoś przy mnie jest. Oni są. Potem weszli rodzice i powiadomili mnie o tym, co zresztą już wiedziałam. Spytałam o Julkę, również przeżyła i bardzo chciałam się z nią spotkać. Nie wiedzieli; uciekła najprawdopodobniej poza granicę naszego kraju. Zasmuciłam się, ale nie poddałam. Gdy tylko poczułam się lepiej, wyjechałam wraz z Kamilą, by ją odnaleźć. Teraz mam trzydzieści dwa lata i nadal nie spotkałam Julii. Wierzę, że to nastąpi, a na swej dotychczasowej drodze spotkałam wielu ludzi takich jak ja i wielu pomogłam.