Wycieraczki energicznie rozbijały wodną kurtynę, z nikłym jednak skutkiem. Widoczność była niewielka, ale czerwony suv nie zatrzymywał się ani nie zmniejszał prędkości, pokonując zakręty i liczne wzniesienia. W pojeździe panowało milczenie okraszone szumem deszczu i dźwiękiem silnika. Wysokie sosny stanowiły ledwie smugi, kiedy orzechowe oczy uważnie obserwowały mijane widoki, usiłując wyłowić przejrzysty obraz.
Gdybyś się poślizgnął, Adamie. Dlaczego mi nie pozwalasz? Zrób to. Zatańcz. Ale nie chcę umierać. Niektórzy... Jestem zdrowy. Więc zrób to. Adamie! Nie. Nie zrobi. Przecież wołają, ach ten brak rozwagi. Emocje nie. Nie zwalnia. Wystarczy wysiąść, umrę. Jestem idiotą. Jesteś idiotą! – myślał zakapturzony pasażer. Nie robiło mu różnicy jak wiele chaosu widział w nim świat.
— ... Bo on nie zrozumie, Adamie — wyszeptał mimowolnie. Kierowca samochodu odwrócił na moment głowę w jego stronę i spytał:
— Co się dzieje?
Chłopak oderwał na chwilę wzrok od szyby.
— Nic. Zwolnij.
Jego ojciec westchnął.
— Taylor, słyszałem. Przestań to robić, masz wypocząć.
— Wypoczywam.
— Nie tak, jakbym sobie tego życzył. Niech Adam cię zostawi.
— Ale jego tu nie ma. Sam mówiłeś. — Na ustach syna wykwitł kwaśny uśmiech. Znikł, zanim zdążył zobaczyć go mężczyzna.
— Owszem. Wziąłeś tabletki?
— Trzy.
Kierowca pokiwał głową i na powrót skupił się na prowadzeniu pojazdu. Adam był alter ego Taylora; pojawił się, kiedy miał on dziesięć lat i zginęła jego matka. Nie było to nic spektakularnego, rak piersi, ale tego dnia chłopiec zgubił się w szpitalu, gdzie znaleziono go nieprzytomnego w szpitalnej kostnicy. Załamany po stracie żony ojciec pomyślał wtedy, że kolejnej śmierci w rodzinie nie wytrzyma. Jednak syn był w stanie szoku. To wydarzenie wywarło na dziecko największy wpływ. Paul na chwilę obecną liczył sobie czterdzieści pięć lat, a w jego ciemnych włosach odznaczały się liczne pasma siwizny. Swoje oczy, które syn odziedziczył po nim, często mrużył, ale wbrew pozorom widział dobrze. Poluzował kołnierz koszuli, zmniejszając odrobinę ogrzewanie. W lusterku dostrzegł wzrok Taylora, któremu niezależnie od pogody zawsze było zimno. Zacisnął usta. Chłopak w oczach innych uchodził za niespełna rozumu, jednakże niewielu ludzi, prócz samego Paula, miało okazję przekonać się, że Taylorowi nie brak błyskotliwości.
— Nie jestem wielkim zwolennikiem testów na inteligencję, lecz pański syn osiągnął dobry wynik. Nawet bardzo dobry, zważywszy, że współczynnik jest odrobinę ponad przeciętną. Dokładniej o dwie setne, ale zawsze to coś — oznajmił mu psychiatra, podczas wizyty w zeszłym miesiącu. — Wątpliwości otoczenia może budzić jego ekscentryczny sposób bycia. Problemem są za to jego zaburzenia osobowości. Póki co, Adam nie stanowi zagrożenia, niemniej jednak Taylor potrzebuje leczenia.
— A... czy jest jeszcze jakaś szansa, że to minie samoistnie? — odrzekł wtedy pełen wewnętrznej niepewności. Doktor w chwilowym zastanowieniu potarł nos, a po chwili pokręcił z wolna głową.
— Nie; to znaczy nie sądzę. Osobowość Adama jest bardzo wysoce rozwinięta. Czasu mamy jeszcze dużo, ale bez specjalistycznej opieki to się pogłębi. Taylor ma też skłonności do stanów lękowych, dlatego na początek powinienem wypisać odpowiednią receptę i...
— Skoro nie ma potrzeby pośpiechu, może spróbuję ten ostatni raz. Za miesiąc jadę na trzydniowy zjazd znajomych geologów. Tamten hotel to bardzo spokojne miejsce.
— Skutku to nie przyniesie, panie Turnbull, lecz popieram ideę wypoczynku. Proszę zrealizować swoje plany do grudnia. Mimo wszystko, kilka miesięcy to nie bagatela i wiele może ulec zmianie. Niech pan na niego uważa.
— Rozumiem. — Paul porozmawiał z nim jeszcze chwilę i wyszedł z gabinetu z receptą w ręce do czekającego nań syna.
— Jest dwudziesty ósmy listopada. Zimno. — Wyrwał go z zamyślenia głos Taylora. — Poza tym za chwilę wjedziesz w drzewo — dodał tak samo beznamiętnie, jak za każdym razem.
— Już niedaleko — oznajmił za to ojciec, ale zwolnił. Chłopak wrócił do poprzedniego zajęcia skulony w swojej ulubionej czarnej bluzie z brązową czupryną wystającą niesfornie spod kaptura. Te włosy oraz małe skupisko piegów w okolicy oczu wraz z lekko zadartym drobnym nosem upodabniały go znacząco do matki. Paul wolał teraz o tym nie myśleć. Pół godziny później skręcili w szeroką boczną drogę i między wysokimi drzewami zamajaczył budynek wiekowego hotelu. Postawiono go u schyłku gęsto porośniętego lasem wzgórza, nie usunąwszy drzew z jego terenu, a nadawało to malowniczy wygląd, którego dopełniała kurtyna bluszczu zwieszająca się ze wszystkich ścian. Wysoki budynek z wieloma kondygnacjami i skrzydłami, wraz ze stromymi dachami, licznymi wieżyczkami i dużymi oknami przypominał elegancki zamek. Szeroko otwarte oczy nastolatka wskazywały na jego zainteresowanie budowlą.
— Wiesz, co się mówi o takich budynkach — powiedział wreszcie, tym samym rozwiewając wszelkie nadzieje ojca. — Nie wygląda przyjaźnie.
Tylu ludzi. Tyle lat. Kto tutaj umarł? Ile razy śmierć zebrała tutaj swoje żniwo? A może tu mieszka? Tutaj zginąć. Chciałbyś. Nie mogę. Ci ludzie. Duże okna i stare szyby. Dołączmy do zabawy. Będę zabójcą. Czego oni oczekują? Zabiłem siebie. Powstaną. Z klasą. Mamo, a czemu ona tam leży? Zgubił się w piwnicach. Kto? Kiedyś były tam szczury, ale nie, już się ich pozbyli. Ta pani. Może z głodu albo... O Boże, zostań tu! Popadł w obłęd. I ja też. Będę. Muszę wziąć tabletki. Nie mogę zasnąć. Latał — myślał, a wraz z nim snuł plany Adam. Nastolatek zacisnął dłoń na klamce, aż pobielały mu knykcie.
— Muszę wziąć leki, tato — rzekł zduszonym głosem — i najlepiej się zdrzemnąć.
Paul zrozumiał, że dzieciak znowu poczuł się źle i szybko zaparkował samochód.
— Masz. — Rzucił mu butelkę wody mineralnej. Złapał ją, po czym wyjął z kieszeni plastikowe opakowanie i wytrząsnął z niego na dłoń dwie pigułki, wrzucając je natychmiast do ust. Potem oparł głowę o szybę, przymknąwszy oczy.
— Chodźmy, tam poczujesz się lepiej — rzekł ojciec, wysiadając. Taylor schwycił swój plecak i poszedł w jego ślady. Listopadowe powietrze z wolna oziębiało się, zwiastując nadchodzącą zimę, więc chłopak pierwszy dopadł do obszernych drzwi, rzuciwszy portierowi zniecierpliwione spojrzenie, gdy ten niespiesznie jął je otwierać. Deszcz ustał, a okolicę spowijała mgła; w tamtej chwili hotel wyglądał jak żywcem wyjęty z horroru, zaś bluszcz przybrał formę zielonych krat, gotowych uwięzić ofiarę w swoim wnętrzu. Paul zaśmiał się w duchu z tych dziecinnych skojarzeń i wkroczył do środka. Powitał go gustowny hol z hebanowymi łukami, miękkimi sofami oraz kryształowymi żyrandolami. Z kilku stron wiły się w górę kręte schody wyłożone dywanem w ciemny wzór, zaś po prawej tuż obok recepcji i naprzeciwko wejścia ozdobne łuki prowadziły do kilku sal balowych, jadalni, a także mnóstwa innych pomieszczeń, o których Paul już nie miał czasu czytać. Zamierzał je odwiedzić w międzyczasie. Po ustaleniu wszystkich formalności dostał klucz i zaprowadzono ich wraz z synem do przeznaczonego im apartamentu. Korytarze miały łukowe sklepienia, a ich wystrój współgrał z recepcją. Kiedy zatrzymali się przy pokoju 231, drzwi niedaleko otworzyły się i w przeciwną stronę poszła wyraźnie przygnębiona kobieta z głębokimi cieniami pod oczami. Taylor patrzył na nią, aż musiał podążyć za ojcem.
— Zachowałeś się jak nieobeznany sześciolatek — skarcił go ojciec, gdy zostali sami.
— Przepraszam — odparł bez jakiegokolwiek zainteresowania i zniknął w mniejszym z pokoi w apartamencie. Paul spojrzał na zegarek; dochodziła osiemnasta, za pół godziny zaczynała się konferencja zjazdu Stowarzyszenia Geologicznego, na które to właśnie przyjechał. Wiedział, że po zażyciu leków, Taylor pozostanie względnie bezpieczny przez kilka godzin, jakie zresztą zapewne wykorzysta na sen.
— Wychodzę, Taylor. To trzy godziny, uważaj na siebie, słyszysz? — zawołał, stojąc przy drzwiach ubrany w sportową marynarkę.
— Tak, tato — wymamrotał chłopak wyrwany z półsnu, następnie zapadł w dalszą drzemkę. Pragnął obudzić się dopiero rano. Minęło wiele czasu, nim się przebudził... a przynajmniej tak mu się zdawało, bowiem usiadł w ciemnym pokoju. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, dopiero wracający do sprawności umysł przypomniał mu, że w hotelu. Była ledwie dwudziesta, ojciec jeszcze nie wrócił, więc powlókł się do łazienki obmyć twarz. Bezwiednie unikał kontaktu wzrokowego ze swoją twarzą w lustrze. Teraz powoli uniósł głowę, zapomniał. Popatrzył na siebie niepewnym wzrokiem, sam nie wiedząc, czego obawiał się tam zobaczyć. Jego lustrzany bliźniak rzucił mu takie samo płochliwe spojrzenie oczu wyzierających z kościstego oblicza uwięziony w alternatywnym świecie. Taylor przejechał dłońmi po twarzy i odwrócił się, by wrócić do sypialni. Wtedy uświadomił sobie, że w łazience jest niepokojąco chłodno. Zastygł w miejscu, a jego wzrok błądził po ścianie wyłożonej białymi kafelkami. Obrzydliwymi białymi kaflami.
Jak... jak tam, prawda? — szepnęła okrutnie pamięć. Znowu widział to wszystko. Sterylne pomieszczenie, chłód... i mnóstwo tajemniczych szufladek. Kiedy otworzył jedną z nich, ujrzał ją. Staruszka leżała nieruchomo, a chłopiec powoli dochodził do siebie, wiedział przecież, że ona nic mu już nie zrobi. Wtedy pomarszczona dłoń staruszki drgnęła, zaś żółtawe woskowe usta wyszeptały prawie bezgłośnie:
— Pomocy...
Dziesięcioletni wówczas chłopczyk zamknął z trzaskiem szufladkę, a potem nogi ugięły się pod nim i upadł na lśniącą ponuro podłogę. Jakiś czas później znaleziono go wreszcie i stwierdzono stan szoku, tymczasem biedna stara kobieta umarła naprawdę umieszczona skutkiem błędu w kostnicy. Nastolatek teraz skamieniał ze strachu i przez kilka minut stał niczym pełen emocji posąg, tam gdzie nie powinno go być, aż drgnął, nagłym ruchem rzucając się w stronę szafki nad umywalką. Jego oddech był świszczący, z czoła lał się pot, zmuszając go do intensywnego mrugania. Przetrząsał ją w poszukiwaniu środka na uspokojenie; w tej nagłej sytuacji zapomniał, gdzie lek został odłożony. Drżącą ręką strącił wszystkie opakowania do umywalki i na podłogę, a kiedy chciał szybko unieść głowę, uderzył nią mocno o kant mebla. Nagły wstrząs zatrzymał go na moment i w zamroczeniu osunął się na podłogę. Ciężko dyszał, bezradnie usiłując zapanować nad sobą, a było to trudne bez niczyjej pomocy. Oparł plecy o ścianę i zamknął oczy, jednak wtedy gwałtownie je otworzył, po czym wstał nagłym zrywem. Zagubiony rozglądał się po pomieszczeniu, jak gdyby nie było go tutaj wcześniej. Potem oszołomienie ustąpiło miejsca bólowi, więc ostrożnie dotknął palcami miejsca jego źródła na głowie. Na palcach pozostała mu krew, zaś włosy wokół rany były pozlepiane. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, przemył ranę wodą, następnie zdezynfekował przy pomocy apteczki ojca, która towarzyszyła mu wszędzie, i owinął niedbale bandażem. Podparłszy się rękoma o brzegi umywalki, zwiesił głowę, zaś z jego ust wydobył się głuchy, bezduszny śmiech.
— Co ja tu kurwa robię? — wychrypiał do swojego odbicia i poczłapał do sypialni, gdzie rzucił się na łóżko wypruty z resztek energii, zasypiając niemal od razu. Obudziło go potrząsanie ramieniem.
— Taylor! Taylor, do cholery, obudź się! — mówił zdenerwowany ojciec. Chłopak wymamrotał coś z twarzą w poduszce, ale potem znieruchomiał ponownie. Zapewne nadal spał, lecz Paul wytrącony z równowagi nie zawracał sobie tym głowy. Przed kilkoma minutami wszedł do apartamentu i zastał zapalone światło w łazience, porozrzucane wokół leki oraz krew rozmazaną na ścianach. To jasne, że martwił się o syna. — Taylor!
Wreszcie nastolatek uniósł niemrawo głowę, obracając ją w jego stronę. Paul zaskoczony cofnął rękę. Oczy Taya, inaczej niż zwykle, szeroko otwarte miały rozbiegane, nieobecne wejrzenie.
— Adam...? — wykrztusił ojciec.
— Chyba nic mi nie jest. — Zachichotał w właściwy sobie chory sposób. — Daj mi spać. Jestem zmęczony. — Powrócił do poprzedniej pozycji nieskory do dalszej rozmowy. Mężczyzna wyszedł w milczeniu, na wszelki wypadek chowając klucz, i również opadł bez życia na posłanie. Obudził się po dziewiątej, wziął prysznic, a potem poszedł do pokoju Taya, by upewnić się, że wszystko wróciło do normy. Jednakowoż syn stał przy otwartym oknie w t-shircie i szortach wystawiony na podmuchy coraz bardziej mroźnego wiatru. Ojciec nie powiedział nic, za to zatrzasnął okiennice.
— Zapraszam cię na śniadanie — rzekł oschle.
— Nie jestem głodny — bąknął chłopak niesamowicie cicho w odpowiedzi, gdy otwierał szafę. — Powiedz obsłudze, że jest za gorąco — dodał i zaniósł się słabym kaszlem.
— Chodź ze mną.
Koniec końców obydwaj poszli do hotelowej restauracji. Taylor uraczył się tylko szklanką wody mineralnej, później trzymał ją nieruchomo w dłoniach ze spojrzeniem nerwowo omiatającym salę.
— Taylor, uspokój się — rzekł Paul, widząc jak syn niemal trzęsie się z gwałtownych, skrywanych emocji.
— Pragnę cię powiadomić, tato, że mam na imię Adam. Tak pisze na moim akcie urodzenia — odparł powoli z zaciśniętą szczęką, dokładnie artykułując każde słowo; nie oderwał wzroku od sobie tylko znanego obiektu. Paul przetarł oczy zrezygnowany i oznajmił:
— Adamie, jesteś chory. Wziąłeś tabletki?
— Nie potrzebuję ich. Dlaczego tak bardzo ufasz wyrobowi, który nie zawsze zadziała albo wywoła zatajone skutki uboczne?
— To twoja codzienna pora jego zażycia.
Przerażony ojciec postawił przed nim lek, którego Taylor tak usilnie szukał w nocy. Adam uśmiechnął się, jednak oczy pozostały zimne jak stal. Chwycił opakowanie, odkręcił wieczko, ale rękę przesunął wyprostowaną w bok i przechylił je. Wodospad podłużnych pigułek zabębnił o drewnianą podłogę, a obecni w lokalu ludzie odwracali się w ich stronę. Chłopakiem znowu wstrząsnął śmiech, najpierw ten głuchy, bezduszny, lecz z każdą kolejną sekundą przybierający na sile. W końcu szyderczy śmiech nastolatka niósł się po całej sali, skupiwszy na sobie uwagę wszystkich w pobliżu.
— Niech pan go stąd zabierze! — wrzasnął ktoś z obsługi. Paul strofował potomka, ale bez efektu. Widząc, że słowa niczego nie załatwią, chwycił jego ramiona i wyprowadził stamtąd siłą.
Oni wszyscy. Nienawidzę cię. To idioci. Odejdź! To okno nie jest niewinne. Odbierzesz mu tej niewinności jeszcze więcej. Przecież nie będę ograniczał się do tego nędznego ciała. Zachłanny. Nie jesteś już moim bratem. Nigdy nie byłem. Nie byłeś. Nikt nie był. Chodźmy razem, ty czegoś chcesz i ja. Każdy czegoś chce. Moje marzenia nie kończą się na tym widocznym horyzoncie. Chcę być jego historią. Moja miłość tu bywała, a ja chcę, żeby przyszła jeszcze raz. Choć będę tylko jej kolejnym kochankiem. Jesteś chory. A ty wraz ze mną, mój drogi. Wesoło mi. Zabiję cię, ty sk...
— Chłopcze, ten mebel jest stary. To antyk. — Surowy, starczy głos wyrwał go z transu. Otworzył oczy; stał przed nim podstarzały dżentelmen w swetrze, białej koszuli oraz jasnych spodniach prasowanych w kantkę. Znów był sobą. Mógł przysiąc, że to, co mu dolega, przestało kwalifikować się jako choroba. Widział i czuł wszystko, tkwiąc uwięziony we własnym ciele. Siedział w recepcji, czekając na ojca, który poszedł ich wymeldować. Paul chciał jak najszybciej rozpocząć terapię syna. Rano po powrocie do apartamentu kazał mu się spakować. Adam znalazł w kieszeni bluzy jeszcze jeden lek. Wychylił się przez okno i patrzył jak małe, białe kapsułki spadały na brukowany podjazd. Tutaj w recepcji, nie mając niczego innego do roboty, odpłynął. Kiedy nieznajomy zwrócił mu uwagę, z początku nie wiedział o czym mówił do momentu, gdy spojrzał na trzymane w dłoni resztki filiżanki. Pozostałe jej fragmenty razem z zawartością w postaci herbaty zaścielały sofę i kawałek podłogi, natomiast napój utworzył na obiciu brązową plamę.
— Przypadek — mruknął, wstając.
— Ech, współczesna młodzież. Jak cyborgi, jak cyborgi. — Staruszek pokręcił głową.
— Nie. Po prostu nie kwapię się do nadmiernej ekspresji twarzy.
— Gdy zobaczysz ducha będziesz tylko patrzył?
— Sugeruje mi pan coś?
Dżentelmen zaśmiał się sucho.
— Starczy humor. Sam musisz mieć tyle lat, co ja, żeby zrozumieć.
— Nie rozumiem żartów nawet mojego pokolenia... nie chcę zrozumieć — odparł chłopak i wzruszył ramionami.
— Co kto woli. Ale przydałoby się posprzątać ten bałagan. — Skinął na najbliższego pracownika, wskazując sofę. Ten poszedł wezwać odpowiednie osoby.
— Hm, pracuje pan tutaj?
— Można tak powiedzieć. — Uśmiechnął się. — Jestem właścicielem tego hotelu.
— O — zdumiał się Taylor.
— Edgar McDowell, do usług — rzekł, ściskając dłoń chłopcowi.
— Taylor.
Paul patrzył ze zmarszczonymi brwiami na chłopca rozmawiającego z nieznanym mu seniorem, podczas gdy pracownicy hotelu uprzątali bałagan, jaki uczynił. Nie chciał się do nich mieszać, raczej podejść, gdy będzie to konieczne. Rozmowa nie wyglądała na przyjemną, aż podali sobie ręce. Zanim jednak zdążył odebrać pokwitowanie, powietrze przeszył dudniący grzmot. Okna i szklane drzwi do hotelu zasnuł gwałtowny deszcz miotany powietrzem pędzącym z zawrotną prędkością.
— Ależ pogoda się zepsuła — zauważył ponuro Paul, kątem oka obserwując Taya. Recepcjonistka skrzywiła się.
— To tutaj częste zjawisko. Deszcz przestanie padać zapewne dopiero w nocy, a drogi przez kilka godzin pozostaną nieprzejezdne.
Mężczyzna przeczesał dłońmi i tak zmierzwione już włosy.
— Nierozsądne byłoby prowadzenie samochodu w takich warunkach — stwierdził. Bębnił palcami o wypolerowany blat. — Mogłaby pani..?
— Tak, jasne. — Wprowadziła dane do komputera. Czekała go więc jeszcze jedna noc w tym hotelu, nie z własnym synem, lecz Adamem - mroczną postacią znikąd. A najgorsze według niego było, że Adam uważał go za swojego ojca. Jego głowa kolejny raz zrobiła obrót w kierunku syna, ale dopiero teraz dostrzegł zauważalną zmianę w zachowaniu nastolatka. Mieszanina ulgi oraz strachu wydobyła się z ust ojca:
— Aleluya, amigo. Jeszcze damy radę.
Tylko nie wiem jak długo — dokończył w myślach.
— Ciekawa historia, ale swoją magię takie rzeczy straciły dla mnie, kiedy miałem dwanaście lat — skomentował Taylor historię opowiedzianą przez Edgara. Senior natychmiast zaoponował:
— Jak to? Te historie zawsze coś w sobie mają. Oczywiście, mówię o tych prawdziwych, ustnych, jakie można usłyszeć od miejscowej ludności.
— Jeśli tak na to spojrzeć. Ale z tego, co pan mówi, wynika, że każdy hotel jest nawiedzony.
— Bo w pewnym sensie jest. Bardziej lub mniej odczuwalnie.
Chłopak poruszył się na miękkim bibliotecznym fotelu. Przynajmniej z racji wieczoru była ona opustoszała, ponieważ znaczna część gości wolała uczestniczyć w odbywającym się właśnie balu. Nastolatek tamtego wieczoru poczuł sympatię do atmosfery roztaczanej przez hotelowe uroczystości. Pan McDowell rozpoczął znienacka kolejną historię, a Tay niby słuchał jej, myślami będąc jednak gdzie indziej. Powrócił do rzeczywistości, kiedy dębowe drzwi trzasnęły. Znękana kobieta ze zmęczoną twarzą spotkana poprzedniego dnia szła w ich stronę, jej mina spochmurniała jeszcze bardziej po zauważeniu obecności Taya. Starzec natomiast urwał opowieść moment później, jego twarz stężała, ale odwrócił się do chłopaka z uśmiechem.
— Chyba na ciebie już czas, młodzieńcze — oznajmił, podnosząc się z fotela. Taylor uczynił to samo. — Sprawy rodzinne — dodał wymijająco.
— Rozumiem. Dobrej nocy, panie McDowell — odrzekł zaskoczony pokrewieństwem między starcem a ową kobietą i zaczął iść w stronę drzwi. Podświadomie czuł, że atmosfera zrobiła się zbyt napięta, żeby zostać.
— Uważaj na duchy — cichy głos rozbrzmiał niespodziewanie za jego plecami, więc drgnął niezauważalnie. Twarz kobiety nie zdradzała oznak wesołości, a ton głosu nie sugerował, że żartuje, dlatego chłopak przytaknął zdezorientowany i odszedł. Nie dojrzał przepraszającego spojrzenia Edgara.
Tym razem ojciec nie brał udziału w konferencji, za to pracowicie ślęczał nad laptopem. Opuści dwie trzecie ważnego spotkania, toteż swoje prace naukowe zamierzał rozesłać mailem. Było to niekomfortowe, zaś konferencje te nie mogły zostać przesunięte na termin późniejszy, co nie stawiało jej członków w korzystnej sytuacji, bacząc na to, że Paul był jedną z najważniejszych osobistości. Jego syn tymczasem wziął prysznic, a kiedy szedł do swojego łóżka, zawrócił i usiadł na kanapie obok mężczyzny.
— Wiem, że Adam znowu... wszystko zepsuł.
Paul oderwał wzrok od ekranu, by popatrzeć na syna.
— Nie szkodzi. Doktor Edwards miał rację, mogłem nie zmuszać cię do przyjazdu tutaj.
— Nie, przecież...
— Idź już spać. Do Atlanty jest stąd długa droga. — Paul poklepał syna po plecach. Taylor posłuchał go i wrócił do sypialni, gdzie z głową pełną zmartwień, inspirujących opowieści Edgara oraz pytań na temat słów kobiety zapadł w lekki, niespokojny sen.
Wedle słów recepcjonistki deszcz ustał zupełnie w okolicach północy, pozostawiwszy po sobie gęstą mgłę, jaka, wraz ze złymi warunkami do jazdy, zniknie następnego dnia. To właśnie wtedy tuż po zapanowaniu ciszy sen Taylora został przerwany. Próbował zasnąć ponownie, ale jedynie rozbudził się jeszcze bardziej, a wtedy to usłyszał. Delikatne, acz dobrze słyszalne drapanie po drugiej stronie pokoju.
Uważaj na duchy — niesłychanie donośnie rozbrzmiał mu w głowie głos kobiety, teraz z nutą agresji. Chłopak zignorował tę myśl i obrócił się na drugi bok, żeby w końcu zmorzył go sen. Po półgodzinie drapanie ustało, ale on nie odpłynął, zamiast tego coś szybko przemykało korytarzami w jedną i w drugą stronę. Zdał sobie sprawę, że ktoś zabawia się jego kosztem, mimo to nie wyszedł z apartamentu. Czy to Edgar McDowell we własnej osobie stroił sobie żarty z gości? Nim zdążył odpowiedzieć na to pytanie, zasnął twardo, lecz nie nastał świt, gdy znowu otworzył oczy. Było cicho, ale usłyszał coś. Sapanie, ciężkie dyszenie zza ściany na przemian z kwileniem. Taylor nie wierzył w duchy, bo istotnie nie miały prawa egzystować, jednak słyszał to wszystko. Myśli chłopaka poczęły formować bardziej wiarygodną hipotezę, kiedy coś w pobliżu zabrzęczało, zapewne tłuczona szyba. Stanął na równe nogi.
Jeśli to jakieś poronione żarty, to ktoś już mocno przegiął - myślał gorączkowo, tłumił w sobie trwogę. To wcale nie musiały być potwierdzenia durnych bajeczek dla turystów. Napad, włamanie... Taylor na chwilę zapomniał o oddychaniu. A więc było tak źle. A co, jeśli chorował na schizofrenię, nie zaś na...
Na mnie — zaszydził Adam.
Odejdź, jesteś tylko kawałkiem mojego umysłu. Jestem kawałkiem ciebie. Nie! Och, nie zostawię cię, bracie, kocham cię naszą braterską miłością. Nienawidzę cię, nie jesteś żadnym moim bratem, skurwielu! Znikaj z mojego życia albo sam ci... No co? Siebie zabijesz? Jesteśmy jednością, a więc żyjmy w zgodzie. Nie. Nigdy nie byliśmy jednością, a ja nie choruję na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości. Wynoś się z mojej głowy! Wynocha z mojego życia! Nie, bracie. W twoim życiu pozostanę na zawsze. Bo jesteśmy rodziną. Nie! Dlaczego o mnie nie wiesz? Dla...
— Odejdź! — wycharczał chłopak leżący na brzuchu na podłodze. Niczym na potwierdzenie tych myśli usłyszał kilka przytłumionych głosów związanych we wściekłej konwersacji na przemian z błaganiem. Paul spał w najlepsze nieświadomy żadnych zjawisk, bo zapewne ich nie było. Jego syn zwinął się w kłębek na podłodze obok łóżka, przytłoczony przez nacierające nań wołania. Unosiły się one nad jego głową, nieustępliwe, pragnące wypalić w umyśle tego niewinnego chłopaka głęboką, psychiczną ranę. Z trudem powstał na równe nogi, w oczach mu pociemniało, a zagubione spojrzenie powędrowało na kraniec pokoju, w zgubną ciemność. Poprzez tą, jakże krótką, jednostkę czasu patrzył na twarz nieznanego mu chłopaka znajdującą się ledwie kilka centymetrów od niego. Ale znikła, bardzo szybko, tak jakby była tylko złudzeniem. Tak też wolał to zaklasyfikować mózg i on sam. Plecionka dziwnych zdarzeń koniec końców wywabiła go na korytarz; żaden kinkiet nie świecił, korytarz tworzył mroczne i odpychające wrażenie. Ostrożnie stawiał stopy na ciemnym chodniku; w pewnym momencie nastąpił na coś wilgotnego, co wbrew pierwotnemu założeniu, okazało się błotem. Ktoś nabrudził w całym korytarzu. Wszystko niespodziewanie umilkło i Taylor natychmiast to zauważył, z całych sił, jakimi dysponował, próbując nie popaść w czającą się na każdym kroku paranoję. Wszakże chyba z niepowodzeniem, bowiem stan ten przerwało głośne, rytmiczne cykanie zegara. Na korytarzu nie było zegarów, dostrzegł ten fakt z dławieniem w gardle. Postanowił wrócić do łóżka, żeby zapomnieć do rana, kiedy pomimo wszystkiego odjedzie stąd i nie wróci nigdy. Już on się o to postara. Kilka metrów od drzwi ze zbawiennym numerem 231 uderzył mu w nozdrza intensywny odór krwi, wobec tego dwoma wielkimi susami pokonał odległość dzielącą go od klamki i wpadł do apartamentu. Oparłszy plecy o drzwi, usiadł na podłodze z głową schowaną między kolana, a dłońmi splecionymi na karku. Oddychał nierówno, serce kołatało ciężko w piersiach, zatem musiał pogodzić się z nieustępliwym brakiem snu, który tej nocy nie nadejdzie.
Otwórz okno, czujesz duszności. To tylko mgła, mgła, jaka zabija tylko, gdy jesteś na zewnątrz. Pójdziemy na spacer, poddamy się mlecznemu obłędowi — kusił Adam. Ów głos zdał mu się obcy, chociaż był to jego własny. Jeszcze nigdy dotąd Adam nie wykazywał takiej aktywności. Chłopak nikomu nie pisnął ani słowem o tych milczących rozmowach, natrętnej obecności obcej, a zarazem dobrze znanej osoby, stąd wszyscy byli przekonani, że choruje na tę bzdurną chorobę. Czasami to ów nieproszony mieszkaniec jego umysłu przejmował kontrolę, czyniąc go ledwie biernym widzem. Od samego początku zdawał sobie sprawę z obecności Adama, a zaczęło się to tak nagle, jak... Dźwięki gwałtownie wypłoszyły ciszę i choć mógł usłyszeć je wyłącznie on, ponieważ siedział pod samymi drzwiami, zaatakowały go niczym niespodziewany ostrzał artyleryjski. Ciche szuranie na przemian ze spiesznymi krokami dochodziło z bardzo bliska - coś lub ktoś przeszło tuż za drzwiami - a gdy Taylor zastygł w miejscu, dotarł do niego zmęczony wysiłkiem oddech. Chłopak pojął, że człowiek za drzwiami (nie było już mowy o pomyłce) wlecze coś nielekkiego. Ociężale kierował się w stronę windy, która z pewnością dzięki srebrzystemu kluczykowi zjedzie na poziom piwnicy, skąd będzie można niezauważenie umknąć w las. Realistyczna wizja opanowała świadomość Taya, powodując lodowaty dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa. Zatem powinien wyjść, sprawdzić.
— W budynku jest morderca — szepnął, zaś szept ten urzeczywistnił całą sytuację — i mnie też zabije.
Chodźmy na spacer. Nieważne, że winda jest zajęta. Widocznie każdy ma coś do roboty o tej magicznej porze. Chodźmy na spacer — zamruczał nieznośny głos. Opanowało go pragnienie, żeby wyskoczyć przez to okno; stłumił je pomny czyim jest tworem.
— Otwórz je, bracie. Udusimy się tutaj przez tą krew! — rzekły jego usta. Jaką krew? Wówczas dotarło do niego, to co Adam zarejestrował pierwszy. Wyostrzone przez strach zmysły były do tego zdolne nawet przez drzwi. Pozostawiony zapach wisiał w eterze jedynie przez chwilę, potem znikł w powietrzu nasączonym niepotrzebnie drogimi odświeżaczami. Jeszcze jedną rzeczą mającą do tej pory wątpliwe zastosowanie.
Chcę stąd wyjść! Ona tu jest, jest i zawsze była. To jej ulubione miejsce, chodźmy z nią na spacer! Czeka na nas, widzi mnie. Zatańczmy ten ostatni taniec! - pełen euforycznej niecierpliwości uwięziony w jego ciele duch nakłaniał do działania. Taylor chciał wierzyć, że to może jednak koszmar, ale wiedział, iż z tej mary nie wybudzi się, bo nią nie jest. Usłyszał trzask zasuwanych drzwi windy. Nagły impuls kazał jego ciału powstać i wyjść; uczynił to jak w transie, niby zapominając, do czego się przymierza. Panującą na korytarzu czerń przecinała wąska smuga światła padająca z niedomkniętych całkiem drzwi po prawej.
— Niemądry postępek — skomentował Adam znów poprzez usta chłopaka. Ten tymczasem zacisnął palce na krawędzi drewnianych drzwi pomalowanych na ciepły ècru, teraz gdzieniegdzie poznaczony brudnymi smugami, nie mając pojęcia, czego spodziewać się znaleźć we wnętrzu. Pchnął je zdecydowanym ruchem, wszakże ta pewność opuściła go, nim jej posmakował. Pierwszym, co ujrzał, było okno z całkowicie wybitą szybą, przez które do pomieszczenia przenikał mroźny wiatr, podkreślając atmosferę grozy. Karnisze leżały na ziemi z ostrymi czubami obleczonymi w krew. To przyspieszyło puls chłopaka, jednakże pokój z porozrzucanymi wszędzie rzeczami, przewróconymi meblami, roztrzaskanymi lampami i zrujnowaną łazienką nie pozbawił go resztek opanowania, za to dokonało tego obszerne łóżko. Pościel w nieładzie pokrywały świeże plamy krwi, także rozbryznięte, w wyniku czego nieprzyjemny zapach wypełniał apartament na wskroś, czemu nie zapobiegło nawet okno.
Ona nie chce iść. Jest tutaj, czeka na mnie! — Taylor nic na to nie odrzekł stojąc skamieniały ze spojrzeniem wbitym w małe zawiniątko pośród fałdów kołdry. Przemógł silny opór wewnętrzny i zbliżył się tam, a jego ręka powędrowała w kierunku materiału. W gardle mu zaschło, oczy łzawiły jak poprzednim razem, mimo to zdecydowanym ruchem rozgarnął zniekształcenia i natychmiast pożałował, że to zrobił. Małe, pozbawione odzienia niemowlę jeszcze żyło; uniosło słabo powieki i zakwiliło cicho, by po chwili znieruchomieć na zawsze. Na drobnej szyjce widniały fioletowe sińce po próbie uduszenia, lecz przyczyną śmierci dziecka była poważna rana na głowie.
Taylor cofnął się z szeroko rozwartymi powiekami i cofał się tak, aż plecami uderzył w ścianę. Raptownie jego ciało przeszył wstrząs nie zimny, lecz lodowaty, ścinający krew w żyłach. Chłopak niemal czuł jak serce w nim zamiera, a na skórę występują zimne poty. Chciał zawołać kogokolwiek, lecz głos uwiązł mu w gardle; wszelkie te okoliczności coraz bardziej przypominały koszmar, zły sen. W stanie oszołomienia nie posłyszał kroków wracającego mordercy.
— Jeszcze ciebie mi tu brakowało, zawszony szczeniaku! — Tay znał ten głos. Starcze brzmienie z lekkim, europejskim akcentem... Mężczyzna ów szarpnął go za włosy, później kolanem wymierzył mu mocny cios w brzuch, zmuszając go do zgięcia się w pół z pełnym bólu jękiem, i rzucił go na jasny dywan. W otumanieniu Taylor nie potrafił walczyć, jednak nie zważając na brak powietrza w płucach, usiłował odeprzeć zadawane przezeń kopniaki. Ze złamanego nosa płynęła obficie ciepła krew, zaś opuchnięta prawa strona twarzy ograniczała widzenie jednego z oczu. — Już ja ci pozwolę bezprawnie wałęsać się po cudzych apartamentach!
Śmierć, mi amado! Przybyłem, czekałaś, choć wcześniej uciekłem. Teraz chcemy wrócić! - Adam krzyczał wręcz przesycony euforią niewłaściwą temu miejscu i czasowi. To upodobnienie się do ojca poprzez hiszpańskie odzewki wezbrało w chłopaku falą obrzydzenia. Ponadto Adam zaczął przejmować kontrolę; w mgnieniu oka chłopak stał się biernym obserwatorem. Młodzieniec ten potrafił zignorować zadane mu ciosy, a tym samym ból, toteż podniósł się z podłogi usianej kawałkami szkła i natarł na McDowella. Starzec posiadał jednakże więcej siły niż można było wnioskować po wyglądzie, wobec czego chwycił leżący nieopodal karnisz, mierząc nim w chłopaka. Ku jego zdziwieniu Taylor/Adam śmiał się. Ta sekunda wahania wystarczyła, by nastolatek uzbroił również siebie w prowizoryczną kopię i wymierzył nią w starca.
— To był hołd. Złożył pan jej hołd. A więc trafiłem na równego sobie — orzekł Adam. Edgar sapał z wysiłku i otarł wilgotne czoło, lecz nie zamyślał wdawać się w rozmowę, karnisz wystrzelił do przodu. Kilka centymetrów dzieliło go od wbicia się w tkankę nastolatka, który bez wahania chwycił swój pręt jak kij do baseballa, po czym jednym zamaszystym ruchem trafił go w głowę. Pod McDowellem ugięły się kolana, karnisz wysunął się z palców i mężczyzna na klęczkach, prawie po omacku, szukał zgubionego narzędzia. Adam skorzystał z okazji, miażdżąc mu nos niespodziewanie silnym, jak na tak chude ramiona, prawym sierpowym. Morderca jęknął ze złością, dokładając starań, by dosięgnąć szyi chłopaka. Ale to ręce Adama jako pierwsze odnalazły jego i zacisnęły się w bezlitosnym akcie okrucieństwa. Tay mógł tylko patrzeć jak ukryty dotąd w jego umyśle demon dokonuje swego dzieła. Edgar McDowell drgał konwulsyjnie, a przed jego oczami pojawiały się czerwone plamy, które następnie przeszły w czerń.
— Przestań! — Słaby krzyk, podobny raczej do szeptu, zatrzymał Adama. W drzwiach, podpierając się z braku sił o framugę, stała córka McDowella. Jakimś sposobem wróciła tutaj. Jej cienie pod oczami pogłębiły się, a policzki zapadły jeszcze bardziej. Z opuchniętych, poranionych warg sączyła się krew. Nie tylko one zostały celem wściekłości ojca. Ze skroni wyzierała rana zadana czymś tępym, zaś prawy policzek nabrzmiały i pokrywający się śliwkowym zasinieniem utrudniał kobiecie wykrztuszenie kolejnych, stosunkowo zrozumiałych słów. Jedna z rąk zwisała bezwładnie u boku, wykręcona pod nienaturalnym kątem, dlatego dama chwiała się nieznacznie na nogach, spośród których jedna na udzie kryła ranę dużo poważniejszą od reszty, niewidoczną jednak pod ubrudzonymi ziemią spodniami.
Chłopak niechętnie odstąpił od mężczyzny, ale nie spuścił z niego czujnego wzroku. Kobieta zerknęła na martwe dziecko i rozpłakała się, skutkiem czego usiadła na podłodze w miejscu, gdzie stała. Wtedy spojrzenie nastolatka dziwnie zobojętniało, a twarz ściągnęła.
— Morderców się nie broni — rzekł krótko i skręcił kark starcowi sięgającemu po narzędzie zbrodni. Matka niemowlaka zawyła, lecz już bez protestu, bowiem jej psychika miała dość, natomiast Adam z zadowoleniem patrzył na swoje dzieło. Oszalał. Taylor zniewolony we własnym ciele gwałtownie zaprotestował, choć bezdźwięcznie.
Ty parszywy ścierwojadzie! To jest moje ciało, moje życie, a ty wszystko zrujnowałeś!
Goście hotelu, uprzednio usłyszawszy co głośniejsze hałasy, dopiero teraz wychodzili ze swoich apartamentów, jednak większość ludzi nie była przygotowana na widok, jaki na nich czekał. Wreszcie wśród gapiów znalazł się ktoś na tyle rozsądny, żeby zawiadomić policję. Wówczas zdano sobie sprawę, że jest gorzej niż się wydawało. Zalane drogi, ciężko ranna kobieta oraz poważne przestępstwo. Czy śmigłowiec znajdzie w obrębie hotelu jakiekolwiek miejsce do lądowania?
Adam na powrót dał się ujarzmić, zostawiając roztrzęsionego Taylora na zakrwawionym dywanie. Kilku mężczyzn skrępowało mu ręce, ale zraniona kobieta sprzeciwiła się temu, zanim straciła przytomność. W każdej chwili mogła umrzeć. Nagle przez tłum przedarł się zaspany Paul i dopadł do syna, który nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w okno; nawet nie oddychał.
— O nie, znowu — wymamrotał, potrząsając nim z lekka. Gdy zorientował się, co ów nastolatek uczynił, ciężar zaległ na jego duszy. Zacisnąwszy szczękę, nie patrzył na jego dzieło. Ale wstrząsnęły nim dodatkowo fakty samych okoliczności. To miało być takie spokojne miejsce... W pewnym momencie Taylor nabrał powietrza do płuc i począł krzyczeć, przez co ludzie osłupieli na moment. Paul pędem zaprowadził go do swojego apartamentu, klnąc na samego siebie; los stroił mu okrutne żarty.
— To nie byłem ja, Paul — wymamrotał, odzyskawszy panowanie nad sobą. — Adam zaczyna... zaczyna całkowicie przejmować kontrolę.
— Uwzględnimy ten fakt — Ojciec z trudem skrywał podenerwowanie — bo jeszcze wylądujesz przy białym stoliku. I obydwaj wiemy, co będzie potem.
Leżący na łóżku Paula chłopak raptownie przemówił zduszonym głosem:
— Paul, ja nie jestem chory.
Mężczyzna rzucił mu zmęczone spojrzenie.
— Nie martw się, rozpoczniesz terapię najszybciej jak się da. Niezależnie od policji.
— Czy ty mnie słuchasz? Terapia tutaj nie pomoże!
— Taylor, proszę uspokój się. Jedyny pozostały nam lek to jakieś środki nasenne. - Chłodny głos ojca sprawił, że Tay popadł w przygnębienie. Nie został nikt; chłopak nieodwołalnie został nazwany czubkiem.
Jesteś słaby. Nie potrafisz i gdyby nie ja... Zamknij się! Zrobiłem, co trzeba, T. Chcemy odejść obaj, więc dlaczego tak się tego wypierasz? Ktoś na nas czeka, bardzo szczególna osoba. Śmierć nie ma osoby! To tylko słowo. Pojęcie bez większej wartości. Odejdźmy. Teraz albo nigdy. Nigdy. Nie wiesz, co robisz. Nie jestem czubkiem. Ale zdajesz sobie z tego sprawę tylko ty. Tacy są ludzie. Chodźmy, bracie!
—Nie! — wrzask dobył się z gardła Taylora całkiem niespodziewanie. Paul westchnął i usiadł obok niego bez słowa. Moment później nocne powietrze zmącił ryk lądującej maszyny, ale syn leżał z zamkniętymi oczyma, a jego klatka piersiowa unosiła się miarowo. Zasnął. Niepokój wydrążył sobie drogę do serca Paula i geolog wyjrzał strapiony przez okno. Jego rodzina umarła, tylko on nie dostrzegł tego w porę. Zostawił śpiącego chłopca i poszedł w towarzystwie innych ludzi powitać służby i ratownictwo. Tak, człowiek w stresie popełnia wiele błędów i o wielu sprawach zapomina...
— Nie zwlekaj, synu — wyszeptała filigranowa postać i ujęła dłoń nastolatka z delikatnym uśmiechem. Adam wpatrzony w nią wolno pokiwał głową, a wtedy jej roześmiana twarz rozpłynęła się. Na nowo ukazała się przed nim sypialnia, ale pusta. Promieniejące pięknem oblicze tym razem było widoczne w oknie. Chłopiec wzniósł okrzyk:
— Mamo..!
— Podążaj za swoją matką, nie zaś obietnicą — przemówiła łagodnie. Wyciągnęła ku niemu rękę w geście przywołania. Wstał więc i podszedł do szyby, jednak jej postać wisiała teraz w powietrzu znacznie dalej. Skupiony wyłącznie na niej wspiął się na parapet, a ona nadal wołała go tęskną pokusą.
Adam! Adam, przestań, ona nie istnieje! Jesteś głupcem! Odejdź i zostaw mnie w spokoju, to moje życie! To wszystko jest moje! - krzyczał przerażony Taylor niezdolny uwolnić się z krępujących go więzów świadomości Adama. Ten natomiast zachwiał się na granicy kontroli, toteż Tay wykorzystał swą okazję.
— Zostaw mnie! — wrzask ów wydostał się z jego ust i odbił echem; chłopak odzyskał panowanie, lecz Adam milczał. Mógł uznać to za dobry znak, gdyby stopa nie natrafiła na pustkę, a on nie runął w dół. Zimne powietrze kąsało jego skórę, okna przesuwały się w zawrotnym tempie; ludzie w dole dostrzegli go, jednak... Pozostało mgnienie oka do uderzenia w ziemię, gdy dźwięki ucichły, a Taylor znieruchomiał w zastygłej czasoprzestrzeni. Oniemiały rozglądał się na boki, mimo to nie potrafił poruszyć resztą ciała.
— Nie jestem głupcem, bracie, lecz oszukuję cię. Niestety, przestałeś rozróżniać rzeczywistość i iluzję — rzekł Adam. Tay patrzył właśnie na przesuwające się mu przed nosem dzieciństwo, zaś jego słowa nareszcie dotarły do niego w pełni.
— Wynoś się z mojej głowy. Nie wystarczy ci to, co już zrobiłeś?
— Dobrze. Ale to niczego nie zmieni.
— Dlaczego tak pragniesz mojej śmierci?
— Nie... nie chodzi mi o ciebie. Mam na myśli naszą rodzinę, bracie.
— Nie jesteś moim bratem!
— Mylisz się, a ja nie chcę niczego tłumaczyć. Paul winien był to zrobić. Jedyną rzeczą, jakiej pragnę, jest rodzina. Twoja matka na ciebie czeka, bracie, ja natomiast nie odzyskałem jeszcze wszystkich bliskich.
— Co ty zrobiłeś?! — Przed oczyma Taya ukazała się kostnica i mały chłopiec w swoich starych, ulubionych trampkach otwierający te przeklęte drzwiczki. Adam zachichotał.
— Manipuluję twoim umysłem. Już spadłeś.
— Nie..!
Obrazy znikły, czas przyspieszył, a ziemia była coraz bliżej. Taylor nie krzyczał; w pewien sposób był już martwy, spadał z opuszczonymi powiekami, tak przerażająco spokojny. Poddał się. Nawoływania ludzi na dole zlały się w jedno... Cisza.
Paul zrozumiał swój błąd, kiedy było za późno. Dotarłszy do apartamentu, ujrzał tylko otwarte okno, tak nieruchome, jak przedtem. Odsłonięta zasłona zaburzyła jakiś niepisany pakt normalności, zgubiła spokój i w opustoszałej sypialni prezentowała sobą chaos.
— Mój syn... — wyrwało się z jego ust, nim powiódł spojrzeniem w dół poprzez okno, ale nie zatrzymał oczu na nieruchomym kształcie, powłóczystym krokiem wyszedł na korytarz i wsiadł do windy, gdzie równie niespiesznie obserwował mijane piętra. Zgaszony obszedł zabudowania i zatrzymał się przy nielicznej grupie sanitariuszy stojących wokół jego martwego syna, utorował sobie przejście i patrzył. Patrzył. Patrzył i patrzył...
Na mokrym bruku pokrytym starymi, wilgotnymi liśćmi leżały dwa ciała. Obok pobladłego Taylora spoczywały zwrócone do towarzysza twarzą zwłoki jasnowłosego chłopaka.
— Jak to jest możliwe? — wychrypiał. Adam był taki, jakiego wyobrażał sobie przed dwudziestoma laty, ale przecież zmarł, gdy miał osiem miesięcy. Para znalazła go w łóżeczku leżącego bez życia i do tej pory Paul nie wiedział, dlaczego tak się stało. Nie potrafił wspomnieć o tym swojemu młodszemu synowi, a po pojawieniu się alter ego chłopaka zamknął usta ostatecznie.
Uklęknął przy chłopaku i otoczył go ramionami. Uciszony Taylor wydał mu się z nagła niesłychanie drobny. Wzrokiem mętnym i bez wyrazu przesunął po twarzy Adama.
— Mam tylko jednego syna — obwieścił osłupiałym ratownikom i poszedł.
Mroźny wiatr smagał go po twarzy, poprawił więc kołnierz grubej kurtki i niedbale rozgarnął butem skupisko brązowych kamieni. Obserwował przez chwilę zamarzniętą na kość ziemię w obrębie swoich stóp, po czym spojrzeniem wywędrował w tchnące lodowatym powietrzem pustkowie przed nim. Długi, wąski pas nagiego podłoża z obu stron otaczały wysokie, także pozbawione roślinności, góry, zaś na przedzie wyrastał ośnieżony stożek wulkanu.
— Jesteśmy blisko. Prawdopodobnie będziemy musieli obejść wulkan — oznajmił towarzyszącemu mu mężczyźnie, który wraz z całą obecną tu ekipą przyleciał z Paulem na Kamczatkę, gdzie w najzimniejszym miesiącu całego roku mieli prowadzić badania. Geolog pragnął zapomnieć o wszystkich minionych zdarzeniach bądź przynajmniej zaprzątnąć głowę czymś innym na jak najdłuższy czas. Morderstwo w hotelu rozniosło się po kraju i przez kilka dni stanowiło pożywkę dla mediów. Zabite niemowlę było dzieckiem dwudziestotrzyletniej Pam McDowell, córki właściciela hotelu i urodziło się w wyniku nieplanowanej ciąży. Edgar nie chciał bękarta w rodzinie i widocznie bardzo wziął to sobie do serca...
Zgadza się, śmierć była gościem w tym hotelu i zabrała ze sobą trochę więcej niż skradzione mydełka. — Paul skrzywił się na to określenie.
— Nie mogę wyzbyć się myśli, że jesteś chory, człowieku. W taką pogodę... — zażartował mężczyzna, rozkładając ręce. Jednakże Paul od jakiegoś czasu odzywał się tylko, kiedy było to konieczne, a każdy żart przyjmował z dystansem, zbywając go, o ile zaistniała taka możliwość.
— Nie martw się o mnie.
Telefon schowany w kieszeni zaczął wibrować, oznajmiając próbę nawiązania połączenia. Nie popatrzywszy na ekran, przytknął urządzenie do ucha.
— Czekamy, tato — pełen zniekształceń i urywek głos popłynął ze słuchawki, zanim geolog cokolwiek powiedział i rozłączył się w tej samej chwili. Mężczyzna przystanął wstrząśnięty, telefon uderzył o kamienie.
Tutaj nie było zasięgu.